Sosnowe lasy jak nad Niemnem

From Giżycko


Nie w poszukiwaniu drewnianych domów, ani krętych brzegów Niemna siadałem w wolnych chwilach na radziecki rower z błyszczącymi w słońcu niklowanymi felgami i błotnikami, a następnie jakąś nie znaną drogą jechałem obejrzeć kolejne tereny wokół nowego miejsca zamieszkania. Dość szybko spostrzegłem, że Polska jest zdecydowanie innym krajem, ale jedynie w zakresie obowiązujących reguł i warunków życia mieszkańców. Przyroda była podobna. Zamieszkaliśmy na obszarze gdzie prócz pól, usianych tak samo kamieniami, rozciągały się gęste, sosnowe lasy jak nad dalekim Niemnem. Mnogość i różnorodność jezior, których tam nie było wcale, zachęcało do kolejnych wypraw, pobudzało wyobraźnię. Jeziora stanowiły największą atrakcję terenu, zajmowały tak wielkie obszary, że bezpośrednio w terenie mogłem poznać tylko nieliczne. O istnieniu pozostałych wiedziałem jedynie na podstawie mapy.
O tym, że zamieszkaliśmy w pięknym rejonie rozmawialiśmy w domu nie jeden raz. Nie mieliśmy wątpliwości, że kraina ta nazywa się Warmia i Mazury, ale jeszcze nie wiedzieliśmy dokładnie gdzie zaczyna się Warmia, a gdzie się kończą Mazury, chociaż już byliśmy pewni, że w żadnym innym rejonie Polski nie czulibyśmy się tak dobrze jak tu.
Przyjazna atmosfera panowała również w gronie rówieśników, ale czasami czułem się wśród nich, jeśli nie jak ktoś obcy, to mimo wszystko inny. Wyrośli oni w warunkach braku jakichkolwiek kontaktów z mieszkańcami spoza wschodniej granicy. Nie mieli aktualnych informacji o tamtych realiach, a ograniczenia stworzone przez istniejący system, faktycznie wymuszały czasami odmienne zachowanie się w życiu codziennym. Były one przeważnie zwielokrotniane i przeinaczane, podczas przekazywania z ust do ust. Dość często krążyły w formie niezliczonej ilości żartów.
Wszystko powodowało taki brak wiedzy o sąsiadach rozmawiających innym językiem, że niektórym osobom wydawało się, iż za wschodnią granicą nawet niemowlaki wierzą w komunizm, a ludzie oddychają w rytmie wyznaczonym przez Partię. W pewnym momencie jeden z rozmówców chciał się dowiedzieć, czy zezwala się tam dziewczynom na wkładanie kolorowych bluzek. Być może mocno się myliłem i tylko wmówiłem coś sobie, ale czasami odnosiłem wrażenie, że ktoś na mnie patrzy i zastanawia się, czy za chwilę nie zacznę modlić się do Stalina.
W naszej małej wiosce było też kilku chłopców w moim wieku. Nie czułem się więc tak bardzo osamotniony jak w pierwszych tygodniach po przyjeździe, chociaż do męskiego towarzystwa zbytnio nie tęskniłem. Myśli zaprzątały dziewczęce... kobiece kształty, ale tak się składało, że te z którymi spotykałem się w różnych okolicznościach, dość daleko odbiegały od ideału istniejącego już w moim umyśle. Kilka miesięcy spędzonych z Emmą zostawiło głęboki ślad, chociaż nawet w chwili rozstania z nią nie zdawałem sobie z tego sprawy. Uroda i sposób bycia tamtej dziewczyny stały się wzorcem, który śnił się po nocach. Przecież będąc z nią czułem się z jednej strony wolnym, ale jednocześnie to ona powodowała, iż starałem się podobać właśnie jej, a nie żadnej innej. Odruch rodził się gdzieś w podświadomości, bez żadnego zamiaru, ale przeradzał się w tak wielką przyjemność, że nawet przez moment nie powstała myśl by go zwalczać. W jej towarzystwie nigdy nie poczułem się zmęczony albo znudzony, nie powstał między nami najmniejszy konflikt, chociaż często mieliśmy różne poglądy.
Nie żyłem w świecie iluzji i wiedziałem, że do tamtej dziewczyny powrotu nie ma, że inna też może być tak samo wspaniała, ale nie stwarzałem sam sobie zbyt wielkich szans by zmienić coś w tym zakresie. Zbyt mocno ciążył kompleks akcentu świadczącego o „wschodnim” pochodzeniu. Zbyt często podczas rozmów miałem uczucie, że jestem „okazem” z dziwnego kraju.
Tylko jeden raz ujrzałem dziewczynę tak bardzo podobną do Emmy, że przez chwilę zastanawiałem się, czy to nie ona. Niestety, ale było to tylko zdjęcie za szklaną szybą witryny, w kinie dworcowym, w Olsztynie. Ponownie odżyły wspomnienia o tej, która spodobała się od chwili, kiedy po raz pierwszy znalazła się w zasięgu wzroku, z którą rozumiałem się bez słów, przy której mogłem mówić swobodnie o sprawach poważnych i błahych, obok której mogłem być blisko, choć pogrążony we własnych myślach.
Jej zgrabna figura ponownie stanęła przed oczami i spowodowała, że dość długo piękna innych dziewczyn nie potrafiłem zauważyć. Po jakimś czasie zdjęcie na wystawie zostało zamienione. Nie miało już sensu wchodzić do holu kina. Nadal ciążyła samotność, chociaż wiedziałem, że nie mogę budować bliskich uczuć z żadną osobą, w oparciu o wizerunek kogoś innego. Nie mniej podświadomie rozglądałem się za dziewczyną wysoką, z dumnym spojrzeniem, długimi włosami.
Całkiem niespodziewanie taką ujrzałem i to w swoim Szczytnie. Byłem zaskoczony, zdziwiony i szczęśliwy. Bez żadnej zwłoki nawiązałem kontakt i w ciągu kilku minut umówiłem się na pierwszą randkę. Zgodziła się, żebym odprowadził ją do domu, kiedy zakończy pracę. Nie mogłem doczekać się wyznaczonej godziny. Przed oczyma ciągle stała jej wysoka, smukła, ale jakże kobieca sylwetka, piękne oczy i gruby warkocz. Byłem oczarowany i szczęśliwy. To nie było żadne zdjęcie, to nie były wspomnienia. Dziewczyna istniała. Uśmiechała się i bez żadnego sprzeciwu powiedziała, żebym czekał.
Radość spotkania trwała wyjątkowo krótko. Już na samym początku usłyszałem, że jest mężatką, że spóźniłem się o dwa miesiące... Jak mogłem ujrzeć ją wcześniej?! W tym czasie znajdowałem się na drugim końcu Polski, w wojsku. Nasz wspólny spacer trwał najwyżej kilkadziesiąt minut. Usłyszałem, że jest to nasze spotkanie pierwsze i zarazem ostatnie. Zdawałem sobie sprawę, że okropnej rzeczywistości nie da się odmienić. Widocznie przed czasem zbyt dokładnie wyobraziłem sobie jak przyprowadzę ją do domu i powiem rodzicom, że znalazłem tą, z która zostanę na zawsze.

Miałem też praktykę wśród drużyn konduktorskich, prowadzących pociągi towarowe i pasażerskie. Zdarzało się, że nasza trasa przekraczała starą granicę Polski z przedwojennymi Prusami Wschodnimi. Może nie za każdym razem, ale kilkakrotnie i ponownie jakiś inny konduktor pokazywał mi miejsce, gdzie kończyły się Prusy, a zaczynała się Polska. W tym czasie nie istniały najmniejsze ślady granicy z tamtych lat. Trudno było uświadomić sobie, że przez monotonnie ciągnące się pola lub lasy mogła przebiegać granica między dwoma państwami. Podział wydawał się sztuczny i dziwny. Byłem pod wrażeniem tak niedawno przekroczonej granicy między Związkiem Radzieckim a Polską, w Brześciu. Tam wszystko wyglądało jednoznacznie, chociaż szczegóły ginęły pod śniegiem. Nie było wątpliwości, że po tamtej stronie rzeki znajduje się jedno państwo, a po tej drugie - jakże odmienne. Tutaj nie dało się zauważyć żadnego, rzucającego się w oczy naturalnego rozgraniczenia, tutaj ciągle był ten sam kraj, cały czas - Polska.
Nasz pociąg toczył się po terenie Polski, zmieniał się tylko region, bo jechaliśmy z terenu naszych Mazur na Kurpiowszczyznę, albo odwrotnie, ale o tym ktoś musiał powiedzieć. Takie wypowiedzi padały z ust konduktorów, a ponieważ byłem członkiem zespołu, więc identyfikowałem się z nimi, bez sprzeciwu przyjmowałem myśli, że z terenu sąsiadów wracam do domu. Konduktorzy tamtych pociągów w znacznym stopniu przyczynili się do utrwalenia w mojej świadomości przekonania, iż Mazury stają się moją drugą ojczyzną i że tak już zostanie na zawsze.
Krótkie rozmowy na ten temat miały miejsce w przedziale służbowym, do którego wracaliśmy po zakończeniu kontroli biletów. Potem konduktor wtulał się w oparcie i oświadczał, że teraz chwilę podrzemie, bo jeśli się pracuje na zmiany przez całą dobę, to powinno się wykorzystywać każdą wolną chwilę na sen. Usadawiałem się podobnie w drugim kącie przedziału, zamykałem oczy i myślami zaczynałem krążyć wokół takich pojęć jak „ojczyzna”, „dom rodzinny” i tego wszystkiego, co dla każdego jest najbliższe. Wsłuchiwałem się w monotonny, usypiający stukot kół na stykach szyn, myślami wędrowałem do opuszczonej wsi rodzinnej, tamtych lasów i łąk nad Niemnem, ale już nie marzyłem o powrocie. Została tam tylko mała wieś przekształcona w kołchoz z kilkoma albo kilkunastoma starszymi kołchoźnikami i jeszcze mniejszą grupką wiejskich kolegów, z którymi omówiono zostało już wszystko, pozostał tylko nie wypity alkohol.
Wspominając tamten kraj, tylko czasami przypominałem twarze dawnych wiejskich kolegów i rówieśników, z którymi chodziłem do szkoły, ale w każdej chwili mogłem wyobrazić porośniętą krzakami wierzb dolinę nad Niemnem, ograniczoną pasmem wzgórz po drugiej stronie. Bez trudu odtwarzałem widok miasta za rozległą równiną, panoramą lasów, które otaczały wieś. Przychodziło to bardzo łatwo. Umiałem wyobrazić wszystko z dowolnego punktu, w którym kiedyś się znajdowałem. Jeśli myślałem żeby odwiedzić „swoje strony”, to wyobraźnia kierowała się tylko do tamtego skrawka ziemi.
Chyba dopiero teraz, na etapie spisywania wspomnień zrozumiałem, na czym polega tajemnica tak trwałego zapamiętania krajobrazów z lat młodości. Wpłynął na to na pewno niepowtarzalny urok rodzinnego zakątka Kresów, ale jednak tak małego, że dało się go obejść w ciągu jednego dnia, albo wyobrazić z lotu ptaka. Ciągle te same widoki utrwalały się w pamięci bez żadnego wysiłku, bo były oglądane ponownie i ponownie podczas niekończących się pieszych wędrówek, a więc z poziomu i w tempie zapewniającym najdokładniejsze poznanie. Na tamtych piaszczystych i trawiastych ścieżkach wzrok wyłapywał najdrobniejsze szczegóły, zostawiał w umyśle nie ulotny ślad, a głęboką i trwałą bruzdę.
Z tego powodu znacznie łatwiej mogłem odtworzyć w pamięci fragmenty okolic rodzinnej wsi, niż rozległych terenów wokół Szczytna. Zbyt dużo znajdywałem tu takich miejsc, które pragnąłem ujrzeć. Wybierałem wciąż nowe punkty i trasy, głównie przy pomocy mapy, i uskuteczniałem wojaże na swoim rowerze.
Oglądałem obszary znacznie większe od tamtych nad Niemnem, ale widziałem je znacznie krócej, czasami nie więcej niż raz, bo przecież ciągle zostawały miejsca, do których nie zdążyłem dotrzeć. Wzrok ściągały ogromne błękitne plamy zespołu Wielkich Jezior Mazurskich i inne, rozrzucone wśród pól i zielonych lasów. Ta kraina zapewniała niekończące się trasy na wyprawy rowerowe, kajakowe i pod żaglami. Ta kraina mogła nie tylko podobać się, ta kraina potrafiła zawładnąć i zatrzymać na stałe. Chociaż mieszkam tu sporo lat, to do dnia dzisiejszego nie zdążyłem zrealizować wielu marzeń.

Naśladując konduktora, usadawiałem się wygodnie w rogu przedziału i tak jak on zamykałem oczy. Jednostajne dudnienie kół na stykach szyn oraz lekkie kołysanie się wagonu działały uspokajająco i usypiająco. W momencie, kiedy świadomość jeszcze nie zdążyła daleko odpłynąć, ale myśli zaczynały już krążyć i plątać się chaotycznie, kolejarz z wieloletnim stażem nieoczekiwanie przywracał do rzeczywistości, bo energicznie poruszał się i głośno oświadczał, że już się wyspał. Po chwili wiedziałem, za ile minut będzie kolejny przystanek. Potem konduktor wstawał i szliśmy razem w stronę drzwi wyjściowych. Na moje pytanie, jak mógł określić tak dokładnie czas podczas snu, z uśmiechem odpowiadał, że to efekt wieloletniego treningu. Czasami któryś konduktor przypomniał ile będzie jeszcze przystanków i o której godzinie zajedziemy do domu.
W tym samym czasie, kiedy poznawałem zasady funkcjonowania kolei, ojciec załatwiał sprawy związane z przejęciem gospodarstwa na własność. Władze gminne dokonały wyceny, ustaliły wysokość i terminy spłaty należności, a rodzice nadal kontaktowali się z kolejnymi rodzinami, które mieszkały przed wojną w Stołpcach lub gdzieś w pobliżu, a po zakończeniu wojny znalazły się na ziemi szczycieńskiej, w ramach pierwszej repatriacji w 1945 roku. Nasza mama również spotkała kilka koleżanek. Z jedną, panią Lipską, która mieszkała na Bartnej Stronie, tj. ulicy prowadzącej ze Szczytna do naszego Szczycionka spotykała się najczęściej, zachodziła do niej chyba za każdym razem w drodze do miasta lub wracając do domu.
Relacje z takich spotkań, z rozmów dawnych kolegów i koleżanek były zawsze podobne. Na początku, kiedy padały słowa, że któryś rodzic spotkał się z kimś znajomym z „naszych stron”, to zauważało się nieukrywaną radość z tego, że w pobliżu mieszka ktoś, z kim można być szczerym do końca, kto czuje i myśli, jeśli nie tak samo, to bardzo podobnie. Potem musiała się pojawić nutka goryczy, z powodu opuszczenia kraju ojczystego, ale na zakończenie najczęściej padała podsumowanie mniej więcej takie: „...Powspominaliśmy trochę tamte czasy, swoją młodość i nasze Stołpce, ale musimy przyzwyczajać się do nowego. Tu teraz mieszkamy i tu zostaniemy. W tamte strony już nie wrócimy...”
Spotkania z osobami „z naszych stron” były miłe dla rodziców, ale z mieszkańcami wsi żyliśmy w wielkiej zgodzie. Z ich strony, występowały cały czas chęci udzielenia nam jakiejś pomocy, wsparcia. Rodzice niejednokrotnie wspominali o życzliwych i uczynnych sąsiadach mieszkających w tamtej małej wiosce, a jakże często wymieniali takie nazwiska jak: Lompert, Iwanowicz, Łępicki, Depta, Linkiewicz, Orzołek. Oni też w różnych terminach przyjechali do wsi, po zakończeniu wojny, w poszukiwaniu czegoś lepszego, zostawiając swoje poprzednie miejsce zamieszkania. Powodem przyjazdu na nowe tereny w każdym przypadku było coś innego, ale po każdym kolejnym okresie siewu i zbierania plonów wszyscy zrastali się mocniej z ziemią, którą uprawiali. Mieli nad nami przewagę w postaci większej ilości miesięcy i lat zamieszkiwania w tej małej wiosce, nad cichym jeziorkiem. Podczas letniej ciszy tak cudownie odbijały się w nim nie tylko sosny z sąsiedniego lasu, ale i miły dla oka rządek murowanych domków z czerwonej cegły.
We wsi mieszkały jeszcze trzy rodziny mazurskie, dla których był to kraj naprawdę ojczysty. Z nimi stosunki również układały się tak samo dobrze. Nie wiem, co myśleli naprawdę, ale bez zewnętrznego sprzeciwu godzili się na zmianę granic, w wyniku wojny rozpętanej przez Hitlera. Chyba próbowali dostosować się do nowej rzeczywistości, chociaż wspominali, że mają rodziny w NRF. Na temat NRD nic nie mówili, tylko się uśmiechali. Od nich dowiedzieliśmy się, że pozostali przedwojenni mieszkańcy wsi wyjechali tuż po wojnie w obawie przed nową rzeczywistością, która niosła Armia Czerwona. Widocznie strach przed nową rzeczywistością był znacznie większy, niż nadzieja, że doczekają się tu odczuwalnych zmian na lepsze, bo wyjechali również, kiedy powstała taka możliwość.
Być może tereny ojczyste, to nie tylko miejsca, gdzie żyjemy, ale to ta ziemia, gdzie są mogiły przodków. Groby naszych przodków zostały daleko nad Niemnem, ale już w następnym roku po przyjeździe, podczas styczniowego mrozu, powstała w Szczytnie pierwsza mogiła, do której złożyliśmy trumnę z prochami babci. Śmierć obdarza skrawkiem terenu na zawsze. Mogiła wiążą z ziemią na trwałe. Być może każdy z naszej rodziny odczuł to w chwili tamtego pogrzebu. Upłynęły kolejne lata, lepsze i gorsze, aż w dniu, kiedy musieliśmy pochować naszą mamę, ojciec stanął obok świeżej mogiły, podeptał ziemię nogami w miejscu, a potem zapytał się, a być może tylko głośno stwierdził: „...więc tu obok chyba i mnie pochowacie? Tutaj na zawsze zostanę...” Tak się stało. Pozostał w tamtym miejscu na zawsze.
Jednak zanim do tego doszło, zanim mijające lata pozbawiły ojca siły, było jeszcze wiele lat pracy na swojej ziemi, jak w dawnych latach przed nastaniem kołchozów. Może na moment cofnę się do tamtej pamiętnej pierwszej wiosny po repatriacji, kiedy należało rozpocząć prace polowe. Wtedy życzliwość i pomóc sąsiadów chyba najbardziej zaskoczyła najpierw ojca, a później nas wszystkich. Śniegu już nie było. Ziemia odmarzła. Wystarczyło żeby w ciągu kilku dni pogrzało słońce i można było rozpocząć prace w polu. Ojciec twierdził, że będą z tym problemy, bo „ziemia leżała odłogiem i jednym koniem będzie ciężko zaorać kilka hektarów”.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

teraz warkocz i to gruby to zupełna rzadkość