Naręcze drewna

From Giżycko


Już od pierwszych dni naszego pobytu w nowym miejscu zaczęli odwiedzać nas coraz inni mieszkańcy sąsiednich domów. Ktoś przyniósł naręcze drzewa, ktoś mleka, a jeszcze inny - worek ziemniaków. Rodzice dziękowali za dary, opowiadali skąd jesteśmy i dlaczego przyjechaliśmy do Polski, a jednocześnie uzyskiwali informacje o tym, jak się żyje tu, w Polsce. Podczas rozmów nie sposób było nie wspomnieć o gęstej, białej mgle, która nie chciała ustąpić w ciągu kilku kolejnych dni. Nasz smutek wzrastał jeszcze bardziej, kiedy z ust mieszkańców padały stwierdzenia, że tak już tu jest, że lato i zima są bardzo wilgotne i na stare lata wszystkich „skręca”, wszystkie starsze osoby zaczynają chorować na reumatyzm. Tylko jeden sąsiad widział wszystko całkiem inaczej, bo powiedział do mamy pewnie i budująco, że mgła nie będzie zawsze, że wkrótce zginie, na niebie ukaże się słońce, a wraz z nadejściem lata rozpoczną się upały i można będzie wygrzać się na zapas, więc nie ma powodów do zmartwień.
Chyba po kilku dniach od momentu przyjazdu stwierdziliśmy, że nasze obawy odnośnie trudności z ogrzaniem mieszkania do większej temperatury potwierdzają się w całej rozciągłości. Niewielka stertka drzewa, którą zostawił poprzedni właściciel, zmniejszała się z dnia na dzień i nie było wątpliwości, że wkrótce znikną ostatnie polana. W mieszkaniu było zimno, a prócz tego mama skarżyła się prawie codziennie, że wyjątkowo ciężko jest gotować każdy posiłek na kuchence, do której bez przerwy trzeba dokładać drewno. Widzieliśmy, że całe ciepło wraz z płomieniami ulatuje do komina, a w tamtym domu, który został daleko na wschodzie, rozgrzana masa cegieł „ruskiego pieca” promieniowało ciepło przez cały dzień. Nie wystygał on do końca w ciągu całej zimy, a ponadto wstawione do wnętrza garnki „gotowały się same”. Nałożone do wnętrza drewno spalało się powoli i tworzyło wielką stertę żaru, który utrzymywał potem wysoką temperaturę w ciągu wielu godzin. W efekcie, w ciągu całego dnia z gorących cegieł promieniowało ciepło, tworząc w mieszkaniu miłą atmosferę, pomimo mrozu i szalejącej zamieci za szybami okien.
O tym, że w nowym, poniemieckim mieszkaniu jest zimno marudziliśmy prawie bez przerwy, dziwiliśmy się jak poprzedni właściciele mogli mieszkać w takich warunkach, dochodziliśmy do wniosku, że właśnie zimne mieszkanie jest powodem reumatyzmu, a nie zdarzające się czasami mgły i pobliskie jeziora. Jednak, jak zwykle ojciec na ten temat miał całkiem odmienne zdanie i twierdził, że skoro słupek rtęci w termometrze przekracza granicę dziesięciu stopni, to nie ma powodów do narzekań. Nie omieszkał przy tym dodać, jaki chłód panował w barakach, w czasie austriackiej niewoli, a potem dość często zaczynał swoje długie wywody o tym, jak bardzo powinniśmy cieszyć się, że ominęły nas kołchozy, radziecka rzeczywistość, służba w tamtej armii. Na zakończenie, w postaci ostatecznego argumentu kończącego dyskusję oświadczał, że nie mamy powodów ani do narzekań, ani do krytykowania tego, co zastaliśmy tu, bo we własnym zakresie jeszcze nic nie zbudowaliśmy. Będziemy mieli prawo do krytykowania, kiedy zrobimy coś lepszego, własnymi rękoma, w oparciu o własne pomysły. Dodawał czasami, że do domu zostawionego w „naszych stronach” tylko on tęsknić może najbardziej, bo sam go zbudował.
Chociaż takie postawienie sprawy faktycznie kończyło dyskusję, to od ścian nadal „ciągnęło” chłodem, w mieszkaniu było zimno. Dość długo układaliśmy plany, w jaki sposób i gdzie wybudujemy „ruski piec”, może nie tak okazały, ale przynajmniej spełniający podstawowe funkcje. Nie pomyśleliśmy wtedy, że do gotowania w „ruskim piecu” potrzebne są inne garnki, a w sprzedaży nie było ich wcale.
Wiedzieliśmy, że będziemy gospodarzyć na własnej ziemi, będziemy mieli swoją mąkę. Powstanie możliwość pieczenia chleba, a jedyną przeszkodą w zrealizowaniu tego marzenia, jak na razie, jest brak odpowiedniego pieca. Jednak, w miarę jak mijały kolejne miesiące, o piecu wspominaliśmy coraz rzadziej, a potem temat ten przestał istnieć. Okazało się, że chleb można było kupić w Szczytnie i to bez żadnych problemów. Dziwnym krajem okazała się Polska. Energii elektrycznej we wsi nie było, ale chleb w sklepach był zawsze, o dowolnej porze, a co było jeszcze bardziej dziwne – nie ustawiała się do niego żadna kolejka.
Jeszcze dziwniejsze było to, że dość często widzieliśmy w sprzedaży nawet kiełbasę. Oczywiście rodzice kiełbas nie kupowali. Przecież nikt nie pracował, nikt nie zarabiał, a pieniądze uzyskiwane ze sprzedaży niektórych artykułów, przywiezionych ze Związku Radzieckiego, należało przeznaczyć w pierwszej kolejności na zakupy związane ze zbliżającą się wiosną, a więc zapewniające pierwsze kroki na własnej gospodarce. Nie mieliśmy żadnych zwierząt gospodarczych, nasion, najprostszych narzędzi.
Rodzice szybko, chyba z radością a może i entuzjazmem, wracali do obowiązków gospodarzy, do tego, co tak gwałtownie i bezwzględnie zabrał kołchoz. Słyszałem niekończące się rozmowy z sąsiadami, które odwiedzały nas może nie codziennie, ale bardzo często. Rozmowy dotyczyły okoliczności przyjazdu na te tereny, przebiegu i skutków ostatniej wojny, o której nie mogli w żaden sposób zapomnieć, chociaż już kilkanaście lat żyli w pokoju. Najczęściej jednak dyskutowali o tym, jak się gospodarzy, jak lepiej uprawiać ziemię, żeby dawała lepsze plony. Na ten temat najczęściej rozmawiali rodzice również między sobą. Byli przekonani, że jeżeli potrafili wytrwać w warunkach kołchozowych, uprawiając niewielką działkę, to tutaj na kilkuhektarowym gospodarstwie nasze warunki życiowe będą bez porównania lepsze.
Czas kołchozów minął jak zły sen, ale o tamtych latach ojciec opowiadał nieustannie nie tylko sąsiadom. Do tematu powracał często, kiedy w wolnym czasie miał przy sobie całą rodzinę. Być może słusznie uważał, że jego synowie nie zdążyli na dobre zapoznać się z tamtymi realiami i pragnął kolejny raz powtórzyć dobrze znane historie.
Chyba z entuzjazmem przyjął na siebie cały ciężar załatwiania spraw urzędowych. Był jeszcze na tyle silny, zdrowy i wiedział, do czego dąży, mimo swych prawie siedemdziesięciu lat, że pod tym względem starał się ze wszystkim radzić samodzielnie. Oczekiwał od nas pomocy tylko w wyjątkowych przypadkach, szczególnie tam gdzie był niezbędny większy wysiłek fizyczny. Tak też było, kiedy nieoczekiwanie dowiedziałem się, iż w następnym dniu „od samego rana” pójdziemy do lasu, przygotować drewno na opał. Zima przecież dopiero się zaczęła, a nie możemy liczyć, że ktoś zrobi to za nas. Usłyszałem ponadto, że jest załatwione już wszystko nie tylko w nadleśnictwie, ale i z sąsiadem, który z wielką chęcią ofiarował się przywieźć drewno na nasze podwórko. Za tę przysługę nie chciał żadnej zapłaty.
Opisując nasze pierwsze tygodnie i miesiące w nowym miejscu, w nowym otoczeniu, popełniłbym wielki nietakt w stosunku do wszystkich sąsiadów, gdybym zapomniał, że od pierwszych dni naszego pobytu w tej małej wiosce spotkaliśmy się z wielką życzliwością i szczerą pomocą z ich strony. Być może pamiętali zbyt dobrze tamte pierwsze tygodnie i miesiące, kiedy przyjechali tu ze swoich stron ojczystych, przeważnie z Kurpiowszczyzny i mieli podobne kłopoty, przeżywali takie same rozterki. Ale z taką samą życzliwością odnosili się do nas tak zwani „autochtoni”, którzy chyba łatwiej wypowiadali swe myśli po niemiecku, niż po polsku. Może chęć pomocy ze strony jednych i drugich wynikała głównie z tego powodu, że ludzie w stosunku do siebie są z reguły życzliwi, bez względu na narodowość i przynależność państwową.
Udaliśmy się więc pewnego poranka do lasu w to miejsce, które dzień wcześniej jakiś pracownik nadleśnictwa pokazał ojcu. Leżały tam potężne świerki, czasami skrzyżowane, jeden na drugim. We wszystkie kierunkach sterczała plątanina długich gałęzi. One były celem naszej „wyprawy”. Należało je obrąbać i wyciągnąć w to miejsce, do którego można dojechać koniem. Wyznaczoną kwotę ojciec już wpłacił w kasie nadleśnictwa, a teraz nie omieszkał kolejny raz powtórzyć, że „sowieci” za takie gałęzie nie brali żadnej opłaty. Nie mogę sobie przypomnieć, czy opowiadał jak było w Polsce przedwojennej.
Ten szczegół dla ojca był dziwny, dla mnie obojętny, ale żadnego z nas nie ucieszył śnieg, który po nocy świeżą i grubą warstwą przykrył zarówno ziemię, jak i gałęzie, czekające na nasze siekiery. Gołe ręce, już po pierwszym zetknięciu się z nimi, stały się mokre i odczuły działanie mrozu. Trwało to jednak krótko, bo w wyniku energicznego machania siekierą, a następnie przerzucania i przenoszenia gałęzi na jeden stos, robiło się coraz cieplej i do momentu zakończenia pracy już nie czuło się zimna. Nie mieliśmy żadnych rękawic, a ponadto ojciec głosił ciągle pogląd, że podczas pracy ręce nie marzną. Twierdził, że człowiek marźnie tylko wtedy, kiedy nic się nie robi. Czasami jeszcze dodawał: „najlepiej nałożyć na siebie rękawice, kożuch, ciepłą czapkę... położyć się przy robocie i poleżeć”.
Chyba w tym samym dniu jeden z sąsiadów przywiózł przygotowany opał na „nasze podwórko”. Być może w tamtym momencie po raz pierwszy użyliśmy tych słów, być może bez żadnego przekonania, że podwórko faktycznie jest nasze. Nie wiem, kiedy rodzice ostatecznie uwierzyli, że dom, podwórko i pola są nasze. Może po zapłaceniu ostatniej raty należności, chociaż na ten moment musieliśmy czekać jeszcze kilka lat. Może w tym dniu, kiedy do stodoły wjechał pierwszy wóz ze zbożem, z „naszego” pola, które kilka miesięcy wcześnie ojciec obsiał własnoręcznie? Być może rodzice takiego momentu nawet nie zauważyli, tak samo jak ja.

Brak komentarzy: