Kąpiel pod prysznicem

From Giżycko


Pierwszym większym miastem na naszej drodze była Biała Podlaska. Tu, po krótkich manewrach, cały skład wagonów znalazł się przy rampie. Zapowiadał się dłuższy postój, może nawet kilkugodzinny. Tutaj każdy musiał stanąć przed specjalną komisją, która sprawdzała dokumenty, wydawała „książeczki repatrianta”, oraz jakieś pieniądze w postaci pierwszej (i ostatniej) zapomogi. Pieniądze miały polskie napisy. Oglądaliśmy je ze wszystkich stron, próbowaliśmy zapamiętać.
Była też obowiązkowa kąpiel pod prysznicem, badanie lekarskie i nieoczekiwanie rozeszła się niewiarygodna informacja... Każdy repatriant ma się zgłosić na stołówkę, gdzie dostanie darmowy posiłek - talerz z gorącą zupą i chleb. Wydaje mi się, że nikt nie mógł spodziewać się tego. Przecież w ZSRR, nawet po całym dniu pracy na polu podczas zbierania ziemniaków nie otrzymywaliśmy nic. Ojciec ciągle powtarzał, że w ciągu kilku lat pracy w kołchozie nie otrzymał nawet tej przysłowiowej zupy. Nawet gdyby byliśmy głodni, to chyba nie przyszła by do głowy myśl, że ktoś tak się zatroszczy o nas... Trochę dziwna wydała się ta Polska.
Było to pierwsze spostrzeżenie z polskiej rzeczywistości, ale jednocześnie na tej samej stołówce przeżyliśmy szok, bo dziewczyny roznoszące talerze z zupą zamiast spódnic lub sukienek miały na sobie spodnie. Tak ubrane (rozebrane?) kobiety nie widziałem nigdy i nigdzie, a tym bardziej w miejscu publicznym. Po minach rodziców zrozumiałem, że oni również. Było to pierwsze zderzenie z całkiem innym światem. Jeszcze jednym elementem odmiennej rzeczywistości była pierwsza awantura ojca z polskimi władzami, bo nie chciały się zgodzić na skierowanie naszego wagonu do Szczytna, co opisałem szczegółowo w pierwszym tomie wspomnień pod tytułem: „Nad brzegami Niemna”.
Wagon nasz jednak pojechał do Szczytna. Ojciec nie ustąpił i nie wyraził zgody na wyjazd do jakiejkolwiek innej miejscowości, na Ziemiach Zachodnich. Awantura dała oczekiwany efekt, ale gniew ojca mijał stopniowo i jeszcze co najmniej kilkakrotnie przypominał głośno o tym, że musiał się wykłócać z biurokratami już podczas pierwszych godzin pobytu na terenie Polski.
W Białej Podlaskiej nie staliśmy długo i wkrótce wagon toczył się dalej. Na kilku stacjach, nie wiem który już raz przeżywaliśmy straszną szarpaninę podczas przestawiania wagonu z jednego pociągu do drugiego. Słyszeliśmy bliższy lub dalszy huk zderzaków, ale czasami dotyczyło to nas bezpośrednio, bo łoskot zwielokrotniony echem drżących drewnianych ścian rozlegał się tuż obok. Jednocześnie następowało na tyle mocne uderzenie, że cała rodzina była przerażona. Spoglądaliśmy wszyscy wzajemnie na siebie, myśląc być może o tym samym - czy ci polscy kolejarze nie pozabijają nas, albo nie pokaleczą?
Dość często po jednym uderzeniu i szarpnięciu następowała cała seria mniejszych, ale tak gwałtownych, że obronić się przed nimi było nie sposób. Na ten czas, ze względu na własne bezpieczeństwo, nikt nie wyglądał przez drzwi, które były odsunięte jedynie na szerokość kilkudziesięciu centymetrów - tyle, na ile pozwalał hak zaczepu. Mogliśmy cieszyć się jedynie z tego, że za każdym razem wszystko działo się w dzień, a nie w nocy, chociaż z powodu przymkniętych drzwi panował w wagonie półmrok. W takich warunkach, ukryci przed światem zewnętrznym czuliśmy całkiem bezradni, zdani na łaskę kolejarzy, pracujących na zewnątrz.
Tego typu przeżycie trwało czasami dość długo, aż w końcu potrafiliśmy z dużą dokładnością wyczuć moment, kiedy nastąpi najsilniejsze uderzenie. Wiedzieliśmy, że jeśli słyszymy nasilające się gwałtowne dmuchnięcia z komina lokomotywy, która zdecydowanie przyśpiesza, a zestaw wagonów, razem z naszym, nabiera coraz większej prędkości, to w ciągu następnych paru chwil będziemy posuwać się rozpędem, a potem zderzymy się z innymi wagonami, stojącymi nieruchomo na torze. W takim momencie przesuwały się czasami nawet niektóre bagaże. Wiedzieliśmy, że będzie to kolejny sprawdzian dla nas, trzech najsilniejszych mężczyzn, bo przed takim uderzeniem razem z ojcem i młodszym Edkiem ustawialiśmy się przy motocyklu marki „Iż”, starając się go utrzymać w pozycji pionowej i nie dopuścić do tego, żeby wylądował na gorącym piecyku.
Mama, babcia i młodsi bracia musieli radzić sobie jakoś samodzielnie. Babcia, w pozycji leżącej cierpliwie znosiła to wszystko, bo prócz cichego pojękiwania z jej ust nie padła żadna skarga. Nie wiadomo o czym myślała. Być może ciągle zastanawiała się, jakie zagrożenie stwarzała ułańska czapka syna dla potęgi państwa radzieckiego, ale na pewno nie spodziewała się takiej podróży w nieznane, po opuszczeniu domu ojczystego. Być może w tamtym momencie przypominała sobie własną młodość oraz znacznie dłuższą i o wiele straszniejsza podróż na daleką Ukrainę, podczas pierwszej wojny światowej. Większe zdenerwowanie wykazywała mama, a ojciec robił się blady i nie odzywał się wcale. Może nie chciał krytykować pracy polskich kolejarzy, a może uważał, że tak być powinno.
Podobna szarpanina, ale poprzecznie do kierunku jazdy, miała miejsce na trasie, podczas szybkiej jazdy. Były momenty, kiedy nie ukrywaliśmy przerażenia, bo wydawało się, że za moment wagon wyleci z szyn. Może wtedy myśli nasze leciały w przeciwnym kierunku niż podążał wagon, może żałowaliśmy tej chwili, kiedy opuściliśmy kraj ojczysty i solidne ściany rodzinnego domu, stając się teraz bezwolną igraszką polskiego maszynisty, który gdzieś tam na początku pociągu dorzucał coraz więcej węgla do kotła i bardzie rozpędzał pociąg, chyba nie zdając sobie sprawy, że nasz wagon za moment może wylecieć z szyn.
Dla mnie takie zachowanie wagonu było bardzo dziwne, bo nie jeden raz jeździłem do Mińska, co prawda w wagonie osobowym, ale nie występowała w nim najmniejsza szarpanina poprzeczna w stosunku do kierunku jazdy, nawet przy największej prędkości. Czy odmienność Polski miała polegać na tym, żeby podczas jazdy ogarniało przerażenie?..
W pewnym momencie, na którejś kolejnej stacji, po całej serii zderzeń i szarpnięć, na moment wyjrzałem przez szparę w drzwiach, zabezpieczonych przed nieoczekiwanym przesunięciem specjalnym zaczepem. Nie miałem wątpliwości, że w danej chwili nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, bo uderzenie nastąpi odrobiną później. Na torach ujrzałem jakiegoś kolejarza z chorągiewką. Nasze spojrzenia spotkały się, a on w tym samym momencie zaczął wymachiwać tą swoją chorągiewką, krzycząc jednocześnie do jakiegoś kolegi: „ ...zatrzymaj!.. nie rzucaj!.. tu są ludzie!... Znowu ta Biała Podlaska!... Raport na nich złożę!...”
O dziwo, od tego momentu wagon toczył się spokojnie, szarpania ustała. Potem nas odczepiono i zostawiono na jakimś bocznym torze. Mogliśmy teraz spokojnie, z boku oglądać jak rozpędzone wagony wtaczają się, na coraz inny tor i z hukiem zderzają się jeden z drugim. Minął jeszcze jakiś czas i inny kolejarz przyniósł nalepki z jaskrawym, czerwonym napisem „Uwaga ludzie. Nie rzucać”. Dał też w małym słoiku klej i kazał kartki nakleić, możliwie wysoko na wszystkich czterech ścianach wagonu. Od tego momentu skończyło się „szarpanie” i „rzucanie”. Doczepiano nas w pożądanym kierunku dojeżdżając powoli, bez rozpędzania. Przekonałem się, że nawet w polskim towarowym wagonie można nie obawiać się, że się wyląduje na ścianie, albo w jakimś innym nieoczekiwanym miejscu, na przykład na gorącym piecyku, którego nie musieliśmy trzymać, bo był przyśrubowany do podłogi dostatecznie mocno.
Poprawa nastąpiła jednak tylko na stacjach. Podczas szybkiej jazdy na trasie rzucało nami jak poprzednio, bez żadnej litości i baliśmy się nadal, że w pewnym momencie wagon przewróci się i spadnie gdzieś z wysokiego nasypu. Czasami z przerażeniem spoglądałem na piecyk napełniony gorącymi węglami, zastanawiałem się, w jaki sposób uniknąć zderzenia z nim w chwili, gdy wagon zacznie się przewracać, jak nie dopuścić do rozszerzenia się pożaru. Zetknięcie się z polską rzeczywistością na kolei, która według słów rodziców w okresie przedwojennym należała do jednej z najlepszych w Europie, okazało się bardzo niemiłe. Trudno było zgadnąć, co czeka nas potem, jeśli dojedziemy szczęśliwie na miejsce...
Na razie było jeszcze do celu daleko, a nastał kolejny wieczór i zaszła konieczność zapalenia świeczki, żeby rozproszyć grudniowy mrok. Wagon już znajdował się w składzie kolejnego pociągu, ale jeszcze nie ruszał. W pewnym momencie w drzwiach ukazała się czapka i mundur, ale nie kolejarza. Zielony kolor i pagony z gwiazdkami świadczyły, że wchodzi oficer Wojska Polskiego. Był to brat mamy, wujek Witek. Uśmiechał się i zanim zdążył przywitać się, potrafił powiedzieć szczęśliwy, że wreszcie wyrwaliśmy się z tamtego „raju” i teraz będziemy razem, w Polsce. Cieszył się mocniej niż my i wyglądało, że oczekiwał na bardziej spontaniczne manifestowanie radości z naszej strony oraz okazywanie uczuć w gwałtowniejszej formie.
Babcia, tak samo jak jej wnukowie, nie miała na ten temat żadnego zdania, a w słowach rodziców dało się zauważyć więcej troski niż radości. Z ust ojca padło ponowne stwierdzenie, że tam zostawiliśmy swoje, a tutaj jedziemy na cudze i „...tylko Bóg jeden wie jak tu będzie”. Po chwili uzupełnił swe wywody stwierdzeniem, że na razie widzi w tym wszystkim tylko jedną pozytywną stronę - nie grozi nam służba w sowieckiej armii, nie trafimy do kołchozu.
Po krótkiej wymianie informacji i po podzieleniu się pierwszymi wrażeniami, wujek powiedział, że musi wracać do samochodu, którym ścigał nas od Białej Podlaski, a nasz pociąg zaraz ruszy w dalszą drogę. Spotkamy się w Szczytnie. Nikt spośród nas nie wspomniał, że wagonem podczas jazdy tak strasznie rzuca. Domyśliłem się, że rodzice uznali, iż w Polsce jest to zjawisko normalne, a ponieważ o tym kraju nic nie wiedziałem, więc też nie odezwałem się, bo nie chciałem być uznany za kogoś, kto ma wątpliwości do poziomu technicznego polskiej kolei, umiejętności kolejarzy albo boi się szybkiej jazdy.
Na szczęście szybka jazda występowała nie zawsze. Przeważnie pociąg toczył się wolno, można było spokojnie obserwować mijany krajobraz. Zdawałem sobie sprawę, że jesteśmy coraz bliżej obszaru, który na mapie wyróżnia się wielką ilością plam o barwie symbolizującej wodę. Jeszcze przed wyruszeniem w drogę, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że klimat będzie tu inny, a zima bardziej łagodna. W swoich wnioskach chyba nie myliliśmy się, bo widzieliśmy coraz częstsze i większe plamy czarnej gleby wyzierającej spod białego okrycia. Na początku były to nieliczne wierzchołki, wystające nad równą białą płaszczyzną, ale w miarę mijanych kilometrów robiło się ich więcej, aż zaczęły się tworzyć długie czarne grzbiety, będące bruzdami po jesiennych orkach. Śnieg leżał jedynie w zagłębieniach. Zdawałem sobie sprawę, że podążamy na zachód gdzie zimy prawie nie ma, oddalamy się od krainy śnieżnych zamieci i wielkich mrozów. Nie powiedziałem głośno, ale poczułem, że tamte białe pola były mi bliższe. Zrozumiałem ponadto, że te pstrokate nie zapewnią możliwości jeżdżenia na nartach, które wiozłem w wagonie.
Polska wydawała się krajem cieplejszym, ale może takie uczucie powstawało nie z tego powodu, że cieplej było na zewnątrz, lecz dlatego, że jeszcze w Brześciu ojciec kazał przynieść jak najwięcej węgla do wagonu, a potem zapas uzupełniliśmy w Białej Podlaskiej. Podrzucaliśmy więc go do naszego piecyka, bez żadnych obaw że w pewnym momencie zabraknie.
Na jakimś odcinku drogi pociąg toczył się wolno obok sosnowego, niskiego lasu. Śniegu było tak mało, że widzieliśmy zamarzniętą, ale piaszczystą glebę i ojciec chyba z zadowoleniem stwierdził, że w tym miejscu jest wszystko prawie takie same, jak zostawiliśmy w „naszych stronach”. Słowa te dodały otuchy. Być może w tej Polsce nie wszystko będzie całkiem inne i obce. Po chwili jednak dowiedziałem się, że w takich warunkach życie jest ciężkie, bo „... co tu urośnie?”
Minęliśmy jeszcze kilka większych i mniejszych miejscowości, aż wreszcie zobaczyliśmy czarne litery na prostokątnej białej tablicy, układające się w nazwę kolejnej stacji. W końcu ujrzeliśmy tak oczekiwane Szczytno. Wagon toczył się wolniej i wkrótce zatrzymał się. Wzdłuż pociągu zaczęli chodzić kolejarze, coś oglądali, coś sprawdzali. Jeden szedł z małym młotkiem na długim trzonku i pukał w każdym wagonie gdzieś pod spodem. To samo zrobił również przy naszym, ale nie poszedł dalej, lecz zatrzymał się, popukał ponownie, potem schylił się i coś tam oglądał. Wreszcie przytrzymał młotek pod pachą, a w tym czasie wyjął jakiś blankiet. Coś napisał ma małej karteczce i włożył pod ruchomą kratkę na bocznej ścianie wagonu.

Brak komentarzy: