Podróż koleją dobiegła końca.

From Giżycko


Po chwili nastąpiło tak dobrze znane szarpnięcie i wagon zaczął toczyć się ponownie, ale wiedzieliśmy, że z tego miasta z nami już nie wyjedzie. Minęło kilka minut i znaleźliśmy się przy wysokiej rampie, takiej samej, jaka była po tamtej stronie granicy w Brześciu oraz na terenie Polski - w Białej Podlaskiej. Wyszliśmy z wagonu na zewnątrz. Podróż koleją dobiegła końca. Przyjechaliśmy do Szczytna. Granica została daleko.
Po chwili poznaliśmy ciocię Helenę, ciotecznego brata Romka w wieku Edka i siostrę Alicję - dziesięć lat młodszą ode mnie. Na rampie znajdowała się też jakaś nieduża ciężarówka. Po przywitaniu się musieliśmy koniecznie zobaczyć i przeczytać kartkę, którą kolejarz doczepił do wagonu. Na kartce była krótka informacja: „Wagon uszkodzony, wycofany z ruchu”.
Na żadne rozmowy nie było czasu, bo krótki grudniowy dzień zbliżał się ku końcowi i musieliśmy śpieszyć się z przeładowaniem naszego dobytku na samochód. Dość szybko i sprawnie poradziliśmy z tym i wyruszyliśmy do ostatniego etapu podróży, ale wkrótce kierowca zatrzymał samochód przy jakimś kiosku, zalecając nam kupienie świec. Okazało się, że we wsi nie ma energii elektrycznej. Takiej polskiej rzeczywistości nie dało się przewidzieć w najgorszych wariantach. Lampę naftową zostawiliśmy świadomie, ponieważ byliśmy przekonani, że w Polsce, w miejscowości, która znajduje się nie dalej jak trzy kilometry od miasta energia elektryczna jest na pewno, tym bardziej że od zakończenia wojny minęła aż 13 lat.
Kolejne zetknięcie się z realiami kraju, o którym pozytywne opinie tworzyły rodzice, a wujek Witek wręcz idealne, okazało się szokująco niemiłe. Pierwszym samodzielnym zakupem na terenie Polski były świece, które miały rozświetlić grudniowy mrok w naszym nowym mieszkaniu. Co najmniej mnie zabrakło polskich słów żeby wyrazić swoje zdziwienie. Po rosyjsku nie mogłem odezwać się, bo pamiętałem dobrze ostrzeżenie ojca. Swojego zdziwienia nie mogłem wyrazić w żaden sposób. Kierowca przy tej okazji, z wymownym uśmiechem, poinformował osobę z kiosku, żeby dała tych świec więcej, bo jesteśmy repatriantami z Rosji i teraz z radości będziemy pić wódkę do samego rana, a bez świec tego zrobić się nie da. Pomyślałem, że zacofanie techniczne w tej Polsce jest przerażające. Przyjechaliśmy tu po to, by wrócić do epoki, w której mieszkania oświetla się świecami. Tego nikt z nas nie mógł przewidzieć. Czym jeszcze zaskoczy ten kraj?
Pierwszemu zdziwieniu towarzyszyło nie mniejsze rozczarowanie. Nie włączymy ładnego odbiornika „Mińsk” z zakresem fal długich, średnich i krótkich oraz zamontowanym na górze adapterem. Nie mieliśmy wątpliwości, że taka możliwość będzie istniała, kiedy zajedziemy na miejsce i wreszcie sprawdzimy jak się przestraja odbiornik z fali na falę. O tym marzyliśmy od momentu, kiedy ten wielki, ładny aparat stał się naszą własnością, na kilka dni przed wyjazdem. To, że nie dało się go natychmiast podłączyć do gniazdka, bo we wsi nie było energii elektrycznej, wcale nie przeszkadzało żeby znowu i znowu podchodzić do odbiornika, kręcić pokrętłami, przyciskać przełączniki, odczytywać nazwy miast, z których przy danym ustawieniu będzie rozlegać się muzyka lub śpiew z chwilą, kiedy znajdziemy się w nowym mieszkaniu, w Polsce. Nie mieliśmy wątpliwości, że w Polsce, w mieszkaniu do którego jedziemy, jest energia elektryczna i jedną z pierwszych czynności będzie włączenie radia. Polska okazała się niestety całkiem innym krajem.
W Związku Radzieckim w naszym mieszkaniu, tak jak i w domach pozostałych mieszkańców był głośnik, z którego wesoło brzmiała muzyka i śpiew, a w ustalonych godzinach spiker informował o kolejnych osiągnięciach narodu radzieckiego i nowych próbach zakłócenia biegu historii przez siły imperialistyczne. Był to jednak tylko głośnik. Sterowanie odbywało się w Stołpcach, zgodnie z centralnie ustalonym programem, jednolicie dla całej republiki. Już wtedy tak bardzo chciało się w tym zakresie uzyskać samodzielność. Wydawało się, że marzenia nie będą zrealizowane szybko. Przecież kilkukilometrowej odległości do najbliższego gniazdka nie mogliśmy pokonać, ale rzeczywistość okazała się bardziej miła, bo za parę miesięcy kupiliśmy odbiornik „na baterie”.
Nie wiem z jakiego powodu, ale jechałem w kabinie z kierowcą. Pytał się skąd jesteśmy i jak się spodobała Polska. Odpowiadałem wolno, jąkając się bo musiałem odpowiadać po polsku, a brakowało najprostszych słów umożliwiających przekazanie myśli. Po chwili miałem kolejną, niewiarygodną informację. Okazało się, że kierowca jest właścicielem ciężarówki. Co prawda nie była wielka, chyba nie nowa, ale była prywatną własnością!!!
Kiedy o tym dowiedziałem się, to naprawdę zabrakło mi słów i chyba nawet po rosyjsku nie potrafiłbym wyrazić swego zdziwienia. Kierowca w tym czasie zachowywał się bardzo dziwnie, bo zaczął się pytać, czy w Związku Radzieckim istnieje własność prywatna. Odpowiedziałem, że naturalnie jest tam własność prywatna. Własny był nasz dom i wszystko, co się w nim znajdowało. Podwórko oczywiście należało do kołchozu, ale to nie istotny szczegół. Szokujące było to, że ten kapitalista chciał wiedzieć, czy można tam mieć na własność ciężarowy samochód, ziemię, jakiś warsztat? Mogłem spodziewać się wszystkiego, ale nie takich pytań od osoby, która mieszkała w Polsce, tj. kraju, budującym socjalizm, na wzór Związku Radzieckiego.
Nie potrafiłem skupić myśli. Zacząłem coś wyjaśniać, ale samochód w tym czasie zjechał z asfaltu na leśną drogę. Po obu stronach rosły wysokie sosny, takie jak w „naszych stronach”. Ze strony kierowcy padły jeszcze jakieś dziwne informacje o tym, co wolno mieć w Polsce, usłyszałem też podobne pytania na temat tego, co jest zabronione, a co dozwolone w Rosji. Chyba nie potrafiłem zrozumieć wszystkiego, o czym mówił kierowca. Na szczęście spostrzegłem, iż zbliżamy się do celu podróży i nie muszę odpowiadać na żadne pytania.
Las się kończył, droga lekko skręcała prawie stykając się z obszerną, białą płaszczyzną. Domyśliłem się, że jest to zamarznięte jezioro. Po drugiej stronie drogi stał rządek prawie jednakowych domów z czerwonej cegły. Na podstawie wcześniejszych informacji wujka wiedziałem, że będziemy teraz mieszkać w tej wsi.
Zatrzymaliśmy się przed jednym z ostatnich domów. Wjazd na podwórko prowadził pod niedużą, ale dość wyraźną górkę. Teren po drugiej stronie wąskiej drogi nadal opadał, aż do styku z białą, równą płaszczyzną. Było to zamarznięte jezioro i w tym momencie zdążyłem wymienić z braćmi krótkie uwagi, że latem będziemy mogli kąpać się częściej, niż w Niemnie. Taka wersja odpowiadała nam jak najbardziej. Może w tej Polsce będziemy mieli lepiej?..
Byliśmy na miejscu. Kierowca miał wjechać jeszcze na podwórko, lecz przez moment rozglądał się, mówił głośno, że wjazd jest niewygodny, ale wreszcie usłyszeliśmy głośniejszą pracę silnika, samochód wolno ruszył, ręce prywatnego właściciela ciężarówki zaczęły energicznie obracać kołem kierownicy. Okazało się, że narzekania były zbędne, bo samochód bez żadnych problemów wtoczył się na podwórko, które miało stać się naszym. W ten sposób, wieczorem 12 grudnia 1958 roku zakończyła się podróż, którą rozpoczęliśmy nie tak dawno, bo wczesnym rankiem szóstego grudnia.
Teraz należało zdjąć z samochodu nasze pakunki i zanieść do domu. Przystąpiliśmy do pracy bez żadnej zwłoki jednak już w pełnym mroku, bo słońce schowało się nie tylko za chmurami, ale i za pobliskim lasem. W takich warunkach nie dało się rozpoznać twarzy pierwszego mieszkańca, który widocznie przechodził ulicą zmierzając do swego domu i kierowany zwykłą ciekawością wszedł na „nasze” podwórko przez otwartą bramę, żeby zobaczyć przybyszy. Powiedział wszystkim „dzień dobry”, potem wysłuchał relacji kierowcy, że przyjechaliśmy z Rosji i zaraz po rozładunku zaczniemy pić wódkę, bo świec kupiliśmy dużo, wystarczy na całą noc. Potem postał chwilę w milczeniu, przyglądając się jak uwijamy się zdejmując pakunki i układając bezpośrednio na ziemi. Widocznie został przekonany w końcu, że skoro tak bardzo śpieszymy się do „picia”, to nie znajdziemy czasu na rozmowy, bo mruknął wreszcie „do widzenia” i odszedł ginąc w ciemnościach.
Nie wywołało to wśród nas większego zainteresowania, tym bardziej, że powstał pierwszy kłopot. Do mieszkania nie dało się wejść - nie mieliśmy kluczy. Widocznie wujek, załatwiając wszystkie wstępne uzgodnienia związane z objęciem na własność domu i gospodarstwa przez naszą rodzinę, zapomniał o tak istotnym drobiazgu. Ale o tej godzinie nie pracował już żaden urząd, nie było do kogo się udać. Nie mogliśmy jednak zostać na podwórku, tuż obok domu, w którym mieliśmy zamieszkać. Ktoś wpadł na pomysł, żeby wejść do środka przez małe okienko prowadzące na strych i spróbować, czy nie da się otworzyć drzwi od wewnątrz. Edek był na tyle mały i szczupły, że w okienku mieścił się bez trudu, na tyle lekki, że było go łatwo podsadzić i na tyle duży, że mógł coś zdziałać samodzielnie.
Podsadzono brata do góry. Chwilę przyglądaliśmy się jak się szarpie z okienkiem i przytrzymującymi go gwoździami. Za moment przejście było wolne i brat zniknął w ciemnym wnętrzu. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na wyniki tej wyprawy, a nasz bohater w tym czasie pokonując strach i narastająca dumą, że pierwszy bada nieznane wnętrze, szukał drogi do drzwi w ciemnościach. Tego wieczoru nie zdążył wszystkiego opowiedzieć, ale wracał do szczegółów przy każdej nadążającej się okazji.
Edek był pierwszą osobą, która weszła do tamtego domu. Został w nim najdłużej, bo mieszka nadal. Pozostała trójka, nas braci, w różnym czasie opuściła również ten dom rodziców, zakładając swoje rodziny. Nikt nie opuścił Mazur, bo najmłodszy brat Kazik zamieszkał w Szczytnie, starszy Józek w pobliżu Szczytna (osada Kamionek), a jedynie ja trafiłem do odległego o sto kilometrów Giżycka.
Edek znalazł schody prowadzące na dół i zszedł na parter, a potem po omacku dotarł do drzwi wejściowych. Nie wiem dzisiaj, a może nie wiedziałem i wtedy, z jakiego powodu nie miał żadnej latarki. Być może nie przyszedł nikomu do głowy ten pomysł, a najpewniej nikt nie miał takiego urządzenia.

Brak komentarzy: