Dobro zakładu i kraju

From Giżycko


Czas mijał szybko. Już jedynie we wspomnieniach, którymi kierować było łatwo, ale za granicą państwa, do którego wjazd, nawet na krótką wycieczkę, był praktycznie niemożliwy, został ukochany Niemen i nadal niósł tam swe wody, srebrzące się jak zawsze w promieniach letniego słońca. Dwa lata służby wojskowej zostały też jedynie wspomnieniem. Miałem teraz przed sobą następny etap życiorysu, który wydał się nieskończenie długi, bo do wieku emerytalnego miałem przecież kilkadziesiąt lat. Nawet w przybliżeniu nie potrafiłem wyobrazić jak ukształtuje się moja przyszłość, ale byłem pełen optymizmu i bezgranicznie wierzyłem, że nasze Państwo daje pełną gwarancję, iż zarówno bliższe jak i dalsze lata będą bezpieczne i coraz bardziej dostatnie.
O tym, że żyjemy w państwie bezpiecznym słyszałem wielokrotnie w trakcie obowiązkowych godzin szkolenia politycznego w wojsku, a także wiedziałem na podstawie informacji powtarzanych bez końca w różnych audycjach, w radiu i telewizji. Jeszcze dokładniej można było przeczytać o wszystkim w dowolnej gazecie. Kto chciał, ten wiedział, że na straży pokoju i niepodległości naszego państwa stoi własna, doskonale wyszkolona armia, a prócz tego cały potężny system państw Układu Warszawskiego.
Natomiast o tym, że będzie nam z każdym rokiem lepiej, można było się dowiedzieć nawet z ust najwyższego przywódcy, który osobiście przemawiał do narodu podczas największych uroczystości państwowych, a szczególnie tak ważnych dla Kraju rocznic, jak Święto Odrodzenie 22 lipca. Ze statystyk wynikało również niezbicie, że z każdym rokiem wydobywamy więcej węgla, produkujemy więcej stali, wytwarzamy więcej wagonów, statków, lokomotyw, rosną urodzaje na polach, zwiększa się pogłowie w chłopskich zagrodach i wielkich państwowych kombinatach rolnych. Prawie codziennie mogłem słyszeć, że nasz dochód narodowy, w przeliczeniu na jedną osobę, jest znacznie wyższy, niż był przed wojną, a tempo rozwoju nie słabnie. Cały naród jest zaangażowany w odbudowę i rozwój swojej, wolnej Ojczyzny i z największym zaangażowanie realizuje zadania wyznaczone przez Partię, jako kolejne etapy socjalistycznego budownictwa. Co prawda występują jeszcze przejściowe trudności w niektórych gałęziach gospodarki, ale są to kłopoty, które pod kierownictwem przewodniej siły narodu, czyli tej samej partii, zostaną pokonane, a w każdej następnej pięciolatce będziemy mieli lepiej i to w każdej dziedzinie życia. Dobrobyt wkrótce zauważą i odczują wszyscy mieszkańcy kraju.
Byłem pełen optymizmu, a tylko staruszek ojciec miał na ten temat całkiem odmienne zdanie. Twierdził, że chociaż niektóre problemy zostały uregulowane lepiej, niż było przed wojną, to jednak do dobrego jest bardzo daleko. Przekonywał, że tego, co mamy obecnie w Polsce nawet nie wypada porównywać z nędzą w sowieckich kołchozach, ale całe zło, które nadal w kraju występuje wynika z faktu, że Polska jest podporządkowana Moskwie, że u nas stosowane są takie same metody rządzenia i nie ma faktycznej wolności. Krytykował sztandarowe hasło systemu, że „klasa robotnicza jest przewodnią siłą narodu”. Twierdził, że to jest kompletny nonsens, bo „robotnikami” zostają ci, co najgorzej uczyli się w szkole, posiadają najmniejszą wiedzę. W „normalnych” krajach „przewodnią siłą” stanowią ludzie wykształceni, o najwyższym poziomie wiedzy. Po chwili jeszcze dodawał, że przecież robotnicy też nie rządzą. Rządzi grupa ludzi, która „dorwała się do koryta” i nie ma sposobu na zastąpienie ich innymi, bardziej mądrymi, bo demokratyczny system wyborczy, jaki obowiązuje we wszystkich wolnych krajach, został zastąpiony przymusowym głosowaniem na osoby, wyznaczane przez partię.
Dość często nie rozumieliśmy się w tej dziedzinie, ale nie chciałem zgodzić się i z twierdzeniami innych osób, że życie jest bardzo ciężkie, że ludzie zarabiają mało, a w sklepach nic nie ma. Miałem częściowo odmienne zdanie nie tylko z tego powodu, że jeszcze nie zapomniałem jak ciężko było kupić czasami bochenek chleba w sąsiednim kraju. Odnosiłem wrażenie, że takie poglądy rodzą się u niektórych osób głównie z powodu zbyt słabego przysłuchiwania się informacjom przekazywanym przez środki masowego przekazu. Widocznie, w odróżnieniu od nich, nawet najbardziej rażącą oficjalną propagandą, przyjmowałem ze zbyt wielką wiarą, tym bardziej że dość często była wspierana wywodami osób z tytułami naukowymi. A oni głosili nieustannie również i to, że niektórzy zbyt wąsko zapatrują się na własne problemy, bez uwzględniania szerokiego aspektu spraw międzynarodowych, a szczególnie zagrożenia wynikającego z agresywnego militaryzmu zachodniego i niemieckiego rewanżyzmu. Być może nie tylko do tych, którzy byli zbyt młodzi, żeby pamiętać z autopsji, czym była dla Kraju wojna, władza przypominała systematycznie, że wciąż ponosimy koszty likwidacji zniszczeń wojennych, o których mieszkańcy niektórych państwach zachodnich nawet nie słyszeli.
Mój umysł był pełen optymizmu i wiary w lepszą przyszłość. Byłem przekonany, że dobrobyt nastąpi niebawem. Bodźcem do tego był również głęboki ślad psychiczny, który zostawiły dwa lata służby w jednostce wojskowej, stawiającej wyjątkowe wymagania żołnierzom. Do naszej jednostki kierowano wyłącznie młodzież wysportowaną i zdolna do wielkiego wysiłku. Ale już w trakcie pierwszych miesięcy służby okazało się, że wytrwać do końca mogą tylko ci, którzy posiadają wielką odporność psychiczną, wiara we własne siły, zaufanie do kolegów, dowódców. Znalazłem się wśród tych, którzy wytrwali. Kiedy skończył się okres wstępnego szkolenia, a najsłabsi zostali odesłani do innych jednostek, tworzyliśmy zespół żołnierzy darzących się pełnym zaufaniem. Ufaliśmy również swoim dowódcom.
Jak można było nie ufać dowódcy, który na lotnisku, zanim rozpoczęły się skoki treningowe, kazał ustawić żołnierzy w czworobok, krótko do nich przemówił, na zakończenie dodawał: „To co, orlątka, skaczemy!” Potem brał spadochron od pierwszego z brzegu szeregowca i na czele grupy żołnierzy kierował się w stronę samolotu. Czy takiemu dowódcy mogłem nie ufać?!
Podobne poglądy przeniosłem na życie cywilne. Ufałem osobom, które rządziły krajem i nie zastanawiałem się zbytnio, na jakiej zasadzie tam się znaleźli. Byłem przekonany, że Kraj jest kierowany i prowadzony po właściwej drodze, we właściwym kierunku i ze spokojem patrzyłem w przyszłość.
Na razie jednak bardziej interesował mnie najbliższy miesiąc, bo był to czas wolny, który mogłem wykorzystać w dowolny sposób, ale nie później jak w tym terminie musiałem zgłosić się do zakładu pracy, w którym pracowałem przed wojskiem. Miałem tam zapewnioną dalszą pracę, na dotychczasowych warunkach. Takie prawo było bardzo wygodne dla młodych mężczyzn, którzy po wykonaniu patriotycznego, zaszczytnego obowiązku ponownie wracali do życia cywilnego.
Wiedziałem też, że przepis ten był jeszcze jednym dowodem na to, jak w Polsce Ludowej dbano o zwykłych ludzi. Po powrocie z wojska nie musiałem martwić się o pracę. Miałem ją zapewnioną, a jednocześnie prawie codziennie słyszałem o tym, jakie bezrobocie panuje w państwach kapitalistycznych. Właśnie zapewnienie pracy dla wszystkich, zgodnie z opinią Ojca, było jednym z podstawowych sukcesów nowego systemu. Nie podobała się chyba cała reszta.
Nie sądzę, żeby wspomniany przepis był kłopotliwy dla dyrektorów i kierowników państwowych zakładów i firm. Odpowiednie służby mogły dokładnie przewidzieć, kiedy dany pracownik, po dwóch latach nieobecności, ponownie zgłosi się do pracy. Przedłużenie umowy na zatrudnienie „swego” pracownika nie mogło nastręczać problemów, a w pewnym stopniu było załatwiane rutynowo, ponieważ takie sytuacje zdarzały się często.
Wiedziałem, że poprzednia praca czeka na mnie, ale w ciągu miesiąca mogę poszukać innego zajęcia, z którego być może będę zadowolony bardziej. Mogłem też ten czas przeznaczyć na odpoczynek, już jeśli nie fizyczny, to psychiczny. W ostatnich tygodniach, przed pożegnaniem z mundurem, wraz z kolegami żartowaliśmy, że na początku trudno będzie przystosować się do cywilnego ubrania i swobodnego poruszania się wszędzie i o każdej porze. Prawda jednak okazała się nie tak straszna. Powrót do rzeczywistości cywilnej był bez porównania łatwiejszy i szybszy, niż przystosowanie się do warunków panujących w koszarach, chociaż w drugim roku służby zaczynał się okres, kiedy bezmyślnie mijały kolejne tygodnie w otoczeniu tych samych twarzy, w powtarzającym się rytmie podobnych zajęć od pobudki (raczej - śniadania), aż do capsztyku (raczej - kolacji). Nie było żadnych zmartwień, nie było trosk. Jeden dzień niczym nie różnił się od drugiego, a wszystkie mijały rutynowo, bez żadnych niespodzianek. Ktoś odgórnie zapewniał wszystko niezbędne, poczynając od umundurowania, poprzez posiłki, kończąc na zakwaterowaniu.
Czasami wydawało się, że taka rzeczywistość jest najlepsza, ponieważ nie tworzy najmniejszych kłopotów, a stawia tylko jeden warunek - być dyspozycyjnym i gotowym do wykonywania wyuczonych czynności, może czasami w innych warunkach i okolicznościach, lecz zawsze zgodnie z wolą kogoś postawionego wyżej.
Ale skoro nie zdecydowałem się na pozostanie w wojsku, to ze wszystkich tamtych dogodności musiałem zrezygnować. Nadszedł ponownie okres samodzielnego decydowania o sobie. Postanowiłem wrócić na PKP. Z funkcjonowaniem tej firmy, na szczeblu stacji, byłem zapoznany doskonale i miałem nadzieję, że w miarę upływającego czasu będzie to podstawą nie tylko do podwyżek, ale i awansu na wyższe stanowisko, chociaż w warunkach tak małej stacji jak Szczytno ta druga możliwość była raczej nikła.

Stanęłyby wszystkie pociągi.

From Giżycko


Co prawda, powrót na poprzednie stanowisko nie napawał mnie wielkim entuzjazmem i to nie tylko z tego powodu, że było jednym z niżej ustawionych w hierarchii służbowej, ale i dlatego że trudno było pogodzić zasady wynikające z przepisów z realiami dnia codziennego. Nie widziałem jednak innej alternatywy, nie bardzo mi odpowiadała myśl o poszukiwaniu pracy w innych zakładach, ponieważ nie miałem żadnego pojęcia o ich funkcjonowaniu. Wiedza, która posiadałem była przydatna jedynie na PKP. W tej firmie nie byłem nowicjuszem, nie musiałem rozpoczynać wszystkiego od zera, od najniższej grupy zaszeregowania.
Będąc przekonanym, że jest to jedyne rozsądne rozwiązanie, po kilkudniowym oswojeniu się z cywilnym ubraniem, zgłosiłem się do Zawiadowcy Stacji. Na tym stanowisku nie było już miłego, zawsze uśmiechniętego starszego pana, który przyjmował do pracy. Zmiana nastąpiła jeszcze przed moim wojskiem, po upływie kilku miesięcy od dnia, w którym rozpocząłem swoje szkolenie. Pan Stanisław „poszedł” na instruktora, a jego miejsce zajął inny pracownik - młodszy o szczupłej, wysokiej sylwetce i chyba nigdy nie uśmiechający się. Nie zauważyłem żeby odzywał się do podległego personelu inaczej niż służbowo, z wyraźną wyższością i dystansem do szeregowych pracowników, w odróżnieniu od poprzedniego, który stosował taktyką „ojcowania”. Być może bali się go wszyscy podwładni.
Przed wojskiem bałem się go dość mocno, ale teraz nie czułem najmniejszego niepokoju, nawet kiedy zapukałem, żeby wejść do gabinetu. Zawiadowca widocznie poznał mnie, bo zanim skończyłem swoją wypowiedź o celu wizyty oświadczył, że zostanę zatrudniony na poprzednich zasadach, zgodnie z obowiązującymi przepisami. Szczegóły kazał uzgodnić z bezpośrednim zwierzchnikiem, ale uprzedził, że warunkiem zatrudnienia jest pozytywne zdanie egzaminu kontrolnego w Dziale szkolenia i egzaminowania, w Olsztynie. Następnie wstał, podszedł do niedużej, przeszklonej biblioteczki, wyjął jedną książkę i wręczył informując krótko, że pożycza w celu przypomnienia obowiązujących przepisów, bo jeśli egzaminu nie zdam, to umowa o pracę nie będzie przedłużona, ale z mojej winy.
Potem ponownie zajął miejsce na swoim krześle i nic nie mówiąc skierował wzrok na dokumenty rozłożone na biurku. Zrozumiałem, że wykorzystałem czas przeznaczony na rozmowę, więc podziękowałem, powiedziałem „do widzenia” i opuściłem gabinet.
Do podręcznika zajrzałem kilka razy w domu i doszedłem do wniosku, że proste zasady obowiązujące na tym najniższym stanowisku pamiętam doskonale, więc przestałem przejmować się egzaminem, a do podręcznika zajrzałem ponownie dopiero w pociągu, podczas jazdy do Olsztyna. Byłem przekonany, że udzielę odpowiedzi na każde pytanie.
Nie musiałem szukać dobrze znanego budynku Oddziału Przewozów, który znajdował się obok stacji. Nie miałem też problemów z trafieniem do pokoju, w którym odbywały się egzaminy, bo tylko przed jego drzwiami stała niewielka grupa osób w kolejarskich mundurach. Nie było jednak wśród nich ani jednej osoby w moim wieku, co mogłoby świadczyć, że tamta osoba również wróciła z wojska. Zdecydowana większość oczekujących była wyraźnie starsza. Wszyscy zgłosili się na egzamin kontrolny, ponieważ mijał termin ważności poprzedniego sprawdzianu wiedzy. Szkoleniu i egzaminom kontrolnym podlegały okresowo wszystkie służby, również przeznaczone do bezpośredniej obsługi ruchu towarowego i osobowego.
Dowiedziałem się, kto jest ostatni i zacząłem spokojnie czekać, aż zostanie sprawdzona wiedza osób, które znajdowały się przede mną. Nie miałem wątpliwości, że egzamin zdam bez większych problemów. Ilość osób oczekujących stopniowo malała. Co jakiś czas ktoś kolejny wychodził i po uśmiechniętej twarzy można było bez trudu poznać, że ten trudny moment ma już za sobą. Ktoś następny, bardziej czy mniej wystraszony znikał za drzwiami. Wkrótce też przekroczyłem próg i znalazłem się w dość obszernym pokoju, w którym chyba nie było innych mebli poza kilkoma biurkami, ustawionymi dość luźno na przestrzeni całego pomieszczenia. Bez trudu zauważyłem, że kilku egzaminatorów przeprowadza egzamin jednocześnie. Łatwo było odróżnić ich. Siedzieli nie tylko pewnie i z poczuciem wielkiej wiedzy, ale wyróżniali się drogimi mundurami uszytymi z gabardyny. Na wyłogach nieskazitelnie wyprasowanych marynarek błyszczały złote gwiazdki informujące, że posiadacz munduru nie tylko zajmuje jedno z ważniejszych stanowisk w hierarchii służbowej, ale pobiera wysokie wynagrodzenie.
Osoby takie składały czasami wizyty na stacji i wtedy pośród szeregowych pracowników rosła fala emocji, często wydawało się, że jest podenerwowany nawet zawiadowca. Jeśli celem wizyty była rozmowa z zawiadowcą, to odbywała się w jego gabinecie i tylko on wiedział, na jaki temat. Jeśli taka dystyngowana osoba kierowała potem swe kroki do któregoś działu podstawowego i zaczynała sprawdzać dokumenty, to nigdy nie było pewności, jaką nieprawidłowość i u kogo wynajdzie, ale efekty były przeważnie podobne. Pracownik, co prawda, teoretycznie uzyskiwał szansę na obronę, ponieważ wykaz zarzutów otrzymywał na piśmie i na piśmie miał się do nich ustosunkować, ale najczęściej trudno było znaleźć argumety, które mogłyby przekonać zwierzchnika od wymierzenia kary.
Ukarany pracownik, w najbliższym okresie, mógł przestać marzyć o nagrodzie albo podwyżce. Czasami, widząc kontrolera z kolejną wizytą, próbowaliśmy między sobą przewidzieć, który z nas pozostaje najdłużej bez kary, w stosunku do kogo będzie znaleziony jakiś błąd w książkach lub innych dokumentach.
Obowiązkiem kontrolerów było mobilizowanie podwaładnych do pracy zgodnie z przepisami, ale chyba i oni nie mieli wątpliwości, że wagony toczą się po szynach dzięki pracy tych, najniżej zaszeregowanych pracowników, w sukiennych mundurach. Widziałem jak teraz niektórzy z nich siedzieli niepozorni, przygarbieni i onieśmieleni przed biurkami wyższych urzędników. Długo zastanawiali się przed wypowiedzeniem każdego słowa i próbowali udowodnić, że kwalifikują się do dalszego pełnienia dotychczasowych obowiązków. Patki z gwiazdkami białej barwy na kołnierzach zapinanych pod szyją potwierdzały, że ten ktoś pracuje na tak zwane zmiany, może jedynie w teorii wie, co to niedziela i święta, często spędza noce na „służbie” i jest przekonany, że zarabia znacznie mniej, niż potrzebuje na skromne utrzymanie rodziny.
Patrząc na wystraszone twarze trudno było domyślić się, że gdyby pewnego dnia te osoby nie przyszli do pracy, to stanęłyby wszystkie pociągi. Trudno powiedzieć, czy instruktorzy, znający doskonale przepisy, byli by w stanie zastąpić ich. Spotkanie z grupą instruktorów było jednak bez porównania przyjemniejsze, niż nawet z pojedynczym kontrolerem, ponieważ instruktorzy nie zajmowali się oceną naszej pracy. Ich obowiązki ograniczały się do szkolenia i egzaminowania.
Nie miałem jednak czasu na filozoficzne rozważania o znaczeniu i roli poszczególnych służb w funkcjonowaniu PKP. Myślałem o własnym egzaminie i już po chwili wiedziałem, do którego biurka należy się zbliżyć. Stało przed nim wolne krzesło, a po drugiej stronie, ku swemu zaskoczeniu, ujrzałem lekko przygarbioną znajomą sylwetkę byłego zawiadowcy. Nie zauważyłem zmiany w przyjaznym spojrzeniu i lekko uśmiechniętej twarzy. Nie powiększyła się nieduża łysina wśród rzadkich, przyprószonych siwizną włosów. Zrozumiałem, że Pan Stanisław poznał mnie również i z uśmiechem przywitał jak kogoś bardzo bliskiego, po długim rozstaniu. Były zwierzchnik w kilku słowach wyraził zdziwienie, że tak szybko minął czas mojej służby. Zapytał się o wrażenia z wojska, zadał kilka pytań na temat skoków spadochronowych i tego, co się w tym czasie czuje. Stwierdził, że dobrze zrobiłem wracając na PKP, bo praca tu będzie zawsze, a w moim przypadku może nawet jakieś przegrupowanie na wyższe stanowisko w przyszłości, bo starsi pracownicy, tacy jak on, systematycznie odchodzą na emeryturę.
Dopiero po kilku tego typu luźnych wypowiedziach, doszedł do wniosku, że najwyższy czas zacząć właściwy egzamin. Potem zastanowił się, coś pomruczał sam do siebie, po chwili raz jeszcze podniósł oczy i spojrzał na mnie, tak jakby chciał upewnić się, z kim faktycznie ma doczynienie i nieoczekiwanie głośno stwierdził, że chyba nie pamiętam już nic z okresu krótkiej, samodzielnej pracy przed wojskiem, bo od tamtych dni minęły dwa lata. Potem dodał, że egzamin to tylko formalność, ale jeśli mam zacząć pracę, to musze coś wiedzieć na temat obowiązków i zasad postępowania w poszczególnych sytuacjach. Dodał jeszcze, że o tym musimy koniecznie porozmawiać szczegółowo, a następnie, nadal uśmiechając się, sformułował pierwsze pytanie i nie dopuszczając mnie do głosu, zaczął na nie odpowiadać. Kiedy skończył, znowu spojrzał na mnie, zapytał się czy zrozumiałem wszystko i nie czekając na odpowiedź ponownie skierował wzrok do podręcznika, pochylając się jeszcze bardziej nad biurkiem.
Chwilę przerzucał kartki, szukał czegoś, a potem niby sam do siebie zadał pytanie, z którego wynikało, iż dla odmiany zainteresował się jakimś kolejnym zagadnieniem. I tym razem też nie dopuścił mnie do głosu, lecz ponownie opowiedział ze szczegółami, w jaki sposób powinien postąpić pracownik w tej odmiennej sytuacji. Powtórzyło się to kilkakrotnie i już nie wiedziałem, czy to egzamin, czy pan egzaminator zaczął szkolić sam siebie, a ja jestem tylko przypadkowym widzem.
Chciałem chociaż raz odpowiedzieć na jakieś pytanie, by udowodnić, że egzaminu nie zlekceważyłem i zgłosiłem się przygotowany, ale pan Stanisław nie pozwolił na przerwanie swego monologu stwierdzając, że wyjaśni wszystko po kolei i bardzo dokładnie. Czas mijał. Przy innych stolikach osoby egzaminowane zmieniały się, a ja ciągle siedziałem i już nawet nie próbowałem zakłócać wypowiedzi starszego pana, który nadal z wielkim zainteresowaniem przerzucał kartki podręcznika i stwierdzał, że jeszcze powinien wyjaśnić coś na inny temat. Odnosiło się wrażenie, że po raz pierwszy ma w ręku tę książkę i jest tak bardzo zainteresowany treścią, że nie może przerwać przeglądania i czytania.
Widocznie traktował młodego pracownika jak syna, po ojcowsku pragnął przewidzieć wszelkie sytuacje, które mogły pojawić się w trakcie pracy i z instrukcją w ręku oraz wieloletnim doświadczeniem informował, w jaki sposób należy postępować, żeby nie mieć kłopotów. Było mi niezmiernie miło, że spotkałem się z takim podejściem, a jednocześnie przykro, że ten człowiek nie będzie już moim zwierzchnikiem.
Siedzieliśmy tak po przeciwnych stronach tego samego biurka dość długo i nic nie wskazywało, że ta dziwna sytuacja skończy się szybko. Pan Stanisław miał jednak swego zwierzchnika, który widocznie wreszcie zauważył, że przy tym jednym stoliku od dłuższego czasu jest egzaminowana ta sama osoba, bo w pewnej chwili podszedł do nas i powiedział głośno, że „egzamin” trwa zbyt długo, że wypada wreszcie zdecydować się i albo wysłać mnie żebym się nauczył, albo postawić ocenę pozytywną i dłużej nie męczyć. Na tę uwagę pan Stanisław z tym samym nie przemijającym uśmiechem odpowiedział, że nie może skończyć egzaminu szybko, bo wróciłem z wojska, a tam miałem szkolenie na całkiem inne tematy, więc ktoś musi mi pomóc przywrócić stan umysłu do cywilnej normalności i z tego powodu nie można stosować pośpiechu.
Zwierzchnik wzruszył ramionami i poszedł dalej, a opowieść pana Stanisława trwała nadal. W końcu widocznie doszedł do wniosku, iż osiągnąłem poziom, który zapewni mi w miarę normalne zachowanie się w środowisku, gdzie nie obowiązują rozkazy, lecz cywilne instrukcje, bo nieoczekiwanie wstał, wyciągnął ręką na pożegnanie przez biurko i powiedział, że egzamin zdałem, a więc mam otwartą drogę do sukcesów w pracy i życiu osobistym.
Rozpoczął się drugi okres pracy na tym samym stanowisku, na poprzednich warunkach, a one nie uległy żadnej zmianie. Jak zdążyłem przekonać się podczas egzaminu, pozostały te same instrukcje, takie same reguły postępowania i podobne do siebie wszystkie dyżury. To, że wróciłem w to samo miejsce, po upływie dwóch lat nieobecności, można było poznać w pierwszej kolejności po tym, że większość pracowników była poprzednia. Ujrzałem jednak i kilku nowych twarzy, a nie zobaczyłem paru starszych, którzy odeszli na emeryturę. Nowi pracownicy jednak tak samo znali swoje obowiązki i postępowali jak tamci, których znałem przed wojskiem. Przemknęła przez głowę myśl, że PKP jest stabilną i nie zmieniającą się firmą, a zmieniają się jedynie ludzie, którzy jej służą.
W tym czasie nikt już nie wspominał o moim „wschodnim” pochodzeniu. Na tym etapie nie brakowało polskich słów do wyrażania własnych myśli. Nie wiem, jak wielkie nastąpiły zmiany w zakresie akcentu, ale nawet nowi koledzy nie pytali się, kiedy przyjechałem do Polski, a przecież przed wojskiem było to jedno z pierwszych pytań, każdego nowego znajomego.

Dostawy wina i wódki

From Giżycko


Pracowaliśmy na zmiany, w ciągu jednego dyżuru po dwanaście godzin. Znowu stałem się magazynierem handlowym w Ekspedycji Towarowej. Nie była to praca przyjemna. Należało ciągle lawirować na krawędzi ryzyka, dość często świadomie naruszając obowiązujące przepisy, a w szczególności w zakresie kontroli załadunku i rozładunku niektórych towarów. Tak jak przed wojskiem, w niektórych godzinach następowało spiętrzenie zadań i czasami plombowałem wagon bez dokładnego sprawdzenia zawartości. Czasami, tak jak i inni koledzy, pisałem protokół o uszkodzonych podczas transportu towarach jedynie na podstawie informacji przedstawiciela odbiorcy. Dotyczyły to jednak tylko towarów mniej wartościowych. Zwierzchnicy albo nie chcieli, albo nie mogli podjąć żadnych działań w kierunku zmiany tego stanu. Być może było jedno i drugie. Protestować jednak nikt nie próbował. Osoba buntująca się mogła jedynie niepotrzebnie narazić się, tracąc szansę na awanse i podwyżki.
Nie kończącą się zmorą były dostawy wina i wódki. Potłuczone butelki zdarzały się zawsze, ale czasami sytuacja wyglądała katastrofalnie. Przy tak drogich towarach należało być przy wagonie od chwili otwarcia drzwi, do momentu zakończenia rozładunku. Kiedy widziałem wielkie uszkodzenie, to czasami wracałem myślami do naszej podróży koleją do Szczytna i do tamtych momentów, podczas tak zwanej pracy manewrowej. Przecież nie mogłem zapomnieć, jak wagon, w którym siedzieliśmy, był wyraźnie rozpędzany, po to by za chwilę z wielkim hukiem zderzyć się z innym, nieruchomo stojącym na torze.
Jeśli po otwarciu wagonu, już na samym początku, zauważało się większą ilość potłuczonych butelek, a prócz tego połamane skrzynki, to wyładunek wstrzymywaliśmy, zawiadamiając specjalną komórkę Kolejowej Milicji. Działalność „operacyjna” funkcjonariusza polegała na tym, że przez pewien czas był obecny podczas rozładunku, coś sobie zapisywał w notatniku, ale potem wracał do Komisariatu. Zawsze zastanawiałem się, w jaki sposób będzie chciał znaleźć winnego. Przecież nie miał żadnej szansy na ustalenie kiedy i na jakiej stacji, pomimo nalepek ostrzegawczych, nastąpiło tak mocne zderzenie się wagonów, że popękały nie tylko butelki, lecz roztrzaskały się drewniane skrzynki. Być może w takim momencie alkohol wyciekał czasami także na zewnątrz. Ale w jaki sposób można było teraz znaleźć winnego?
Również w takim przypadku przedstawiciel odbiorcy bardzo prosił, żeby dopisać chociaż jedną butelkę do ilości potłuczonych. Przekonywał, że ci biedni robotnicy, żeby zarobić nędzne grosze, muszą przerzucić setki kilogramów ładunku, że jeśli po skończonym dniu wypiją po tej przysłowiowej setce, to będą mieli spokojny sen i bardziej szczęśliwi przyjdą do pracy w dniu następnym.
Nie wiem, kiedy było łatwiej fałszować dane w protokóle. Wtedy, kiedy było stłuczonych butelek niewiele, czy wtedy, kiedy było ich dużo. Najbardziej cieszyli się robotnicy, kiedy w tak zwanym transporterze (drewniana skrzynka z kratownicą zabezpieczającą butelki przed stykaniem się) znajdywali butelkę z odtrąconą szyjką, ale z nienaruszoną zawartością. Taka butelka była wyjmowana jak drogocenna relikwia. Wszyscy na ten moment przerywali pracę, wstrzymali oddech i z największym napięciem śledzili ruchy osoby, która podjęła się odpowiedzialnej czynności wyjęcia butelki z transportera. Czasami na butelce widziało się wyraźne pękniecie i istniało zagrożenie, że nadwerężone szkło rozsypie się przy najmniejszym, nieostrożnym ruchu.
Zdarzały się przypadki, że w ostatnim momencie butelka pękała, a zawartość trafiała na podłogę. Rozpacz tych trzech - czterech osób, pracujących przy rozładunku wagonu, była tak przygnębiająca, że najczęściej natychmiast, bez żadnej prośby informowałem, iż dla wyrównania ich straty odpowiednio zwiększę stan stłuczonych butelek w protokóle. Jak przyjemnie było widzieć szczery uśmiech wdzięczności, znowu uśmiechnięte twarze. Najczęściej o swojej decyzji informowałem dopiero na etapie podpisywania notatki służbowej, stanowiącej podstawę do napisania protokółu. Kiedy wpisywałem ostatnie zdanie o ilości potłuczonych butelek i wymawiałem głośno cyfrę, to robotnicy natychmiast spostrzegali, że jest to wielkość skorygowana, uwzględniająca ich minimalne życzenia.
Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek usłyszał ze strony tamtych robotników jakieś głośne podziękowanie. Może odpowiednich słów nie mogli znaleźć, a może bez słów rozumieliśmy się lepiej i byliśmy przekonani, że słowa są niezbędne jedynie tam, gdzie uzgadnia się jakieś niezbyt czyste sprawy. Po zakończeniu rozładunku, wyraźnie zmęczeni, nadal spokojni, ale jak by ostatecznie odprężeni, podchodzili kolejno, podpisywali dokument i chyba każdy w tym momencie na krótką chwilę podnosił oczy, kierował wdzięczne spojrzenie na mnie, a jednocześnie mocno ściskał dłoń.
Może warto było podejmować ryzyko zawyżenia faktycznej wielkości strat PKP, żeby zobaczyć radość tamtych ciężko pracujących ludzi i poczuć ich wdzięczność.
Robotnicy wiedzieli, że narażam się bardziej od nich, ale wiedzieli też, że jestem pewien iż wśród nich nie ma żadnego donosiciela. Jeśli w którejś grupie czasami się znajdował, to już na etapie wcześniejszym miałem stosowną informację od magazyniera, który towar przyjmował. Zdarzały się też takie przypadki, że w trakcie rozładunku, w pewnym momencie, jeden z robotników był pilnie oddelegowany do innej pracy. Chociaż domyślałem się, z jakiego powodu został w ten sposób „wyróżniany”, to w takim przypadku obowiązkowo miałem przekazaną krótką informację, że „gumowe ucho” zostało skierowane do innej pracy.
Działalność na szkodę PKP
Konieczność lawirowanie między obowiązującymi przepisami, obowiązkiem reprezentowania interesów PKP, a najzwyklejszymi, ludzkimi odruchami występowała nie tylko w przypadku ustalania stanu i ilości towarów szczególnie atrakcyjnych, jak alkohole. Były też inne przypadki, kiedy występowały podobne zależności.
Prawie regułą było „fałszowanie” czasu trwania załadunku lub rozładunku poszczególnych wagonów. W tym zakresie obowiązywały ścisłe normy dla różnych grup towarów (najczęściej sześć godzin, albo cztery). Regułą jednak było, że wagony stały jeszcze kilka godzin przy rampie, zanim nadchodziła godzina, kiedy zabierały je służby manewrowe. Naszym obowiązkiem było pilnowanie faktycznego czasu trwania prac ładunkowych i naliczanie tzw. kar umownych w każdym przypadku, kiedy miało miejsce przekroczenie norm.
Jednak, narażając się na regulaminowe kary, wpisywaliśmy najczęściej do rejestru czas poświęcony na prace za- lub wyładunkowe w wysokości zgodnej z obowiązującą normą, pomimo że dość często był on znacznie dłuższy. Tak postępowali wszyscy koledzy, prawie szablonowo. Gorzej było, jeśli po torach przespacerował się zawiadowca, a potem wszedł do biura i stwierdził, że zapisy odbiegają od stanu faktycznego. Czasami tym problemem zainteresował się jakiś kontroler, który pojawił się nieoczekiwanie na stacji i zanim wszedł do biura też przeszedł się po rampie, gdzie stały wagony. Ujawnione nieprawidłowości traktowano jako działalność na szkodę PKP. W takim przypadku pracownik natychmiast otrzymywał druczek tzw. „wyjaśnienia”, na którym miał przedstawiony zarzut na piśmie i informację, że ma prawo złożenia stosownych wyjaśnień. Oczywiście swoje wyjaśnienie każdy pisał tak jak potrafił, najczęściej z pomocą kolegów, ale zawsze efekt był ten sam. Kara była nieunikniona i natychmiastowa, a moment podwyżki albo awansu znowu odsuwał się na bliżej nieokreślony czas.
W tym miejscu, samorzutnie rodzi się pytanie: czy tak ciężko było wpisywać prawidłowe dane, jaki sens miało takie narażanie się? Może to nie miało żadnego sensu, ale ryzykowne postępowanie z naszej strony było prawie regułą. Tak robili ci, od których uczyłem się pracy przed wojskiem, tak postępowali nadal chyba wszyscy, kiedy wróciłem z wojska. Pomimo, że czas upływał i nie zmalało zagrożenie ze strony zwierzchników, pod tym względem nic nie uległo zmianie.
Czy mogliśmy postępować inaczej? Teoretycznie tak, ale widocznie w praktycznym działaniu, zamiast reguł ustalonych w przepisach górę brały bardziej ludzkie odruchy. Wyznaczone normy były wyśrubowane, a przecież najczęściej dotyczyły nie jednej tony ładunku. Osoba, która załadowała na jakiś wózek choć kilkadziesiąt kilogramów węgla, być może potrafi sobie wyobrazić, ile wysiłku trzeba włożyć by przeładować na samochód cały, wielotonowy wagon ciężkich, niekształtnych brył, różnej wielkości. Ile razy trzeba zgiąć plecy, wbić wielką szuflę w oporną masę, a następnie naprężając wszystkie mięśnie, przerzucić ciężki ładunek na wysoki samochód.
Czy w dniu dzisiejszym potrafi ktoś sobie wyobrazić jak w tamtych czasach wyglądał rozładunek wapna, nasypanego luzem do specjalnego typu stalowych wagonów, z otwieranymi od góry klapami, zwanych wapniarkami. Być może i wtedy, tylko niektórzy przechodnie z pobliskiej ulicy, białej od pyłu, potrafili zastanowić sie na moment, jakie warunki panują w stalowym pudle, szczególnie podczas letniego upału. Gdyby ktoś bardziej ciekawy zechciał narazić się i chwilę postać, albo był na tyle odważny, żeby podejść bliżej do wagonu i stojącego obok samochodu, to ujrzałby robotnika, pokrytego grubszą warstwą białego proszku, który wielką szuflą przerzucał pylistą zawartość do stojącej obok, wysokiej wywrotki. Każdemu machnięciu szuflą towarzyszył pozostający w powietrzu obłok, który wolno rozpływał się nad nim, a następnie stopniowo opadał na całe otoczenie. Lepiej było nie stać długo w pobliżu takiego wagonu i takiego robotnika.
Robotnik musiał w tym wytrwać. Mógł się tylko cieszyć, że w następnym dniu zamiast przy wagonie z wapnem będzie pracować ładując cegłę na platformy. Teraz będzie zmuszony przenieść kolejne tony, które będą tak samo wyciągać ręce, ale tym razem bez unoszącego się pyłu. Organizm samorzutnie, podczas większego wysiłku, będzie domagał się dodatkowego tlenu, a więc płuca zostaną oczyszczone szybko i pewnie z wczorajszego pyłu, może nawet lepiej niż w jakimś ośrodku wypoczynkowym.
Oczywiście nie wszyscy pracowali przy węglu, wapnie, cegłach. Były przecież jeszcze worki i skrzynki z najróżniejszymi wyrobami, przeznaczonymi na realizację nowych inwestycji na terenie miasta, a ponadto z artykułami do miejskich sklepów, z przeznaczeniem na zaspokojenie wzrastających planowo potrzeb społecznych. W takich warunkach mijały dnie podobne do siebie, bez żadnych zmian, bez obaw, że w Polsce Ludowej pracy dla kogoś zabraknie.
Czas nie stał w miejscu i tak się złożyło, że nieco później poznawałem naukowe zasady funkcjonowania systemu socjalistycznego oraz jego wyższości nad kapitalizmem i wtedy dowiedziałem się, że właśnie w socjalizmie istnieje możliwość takiego sterowania procesem wprowadzania nowszej i wydajniejszej techniki, żeby mimo to wszystkie osoby w wieku produkcyjnym mogły znaleźć zatrudnienie w gospodarce narodowej.
Centralny planista tak ustalał wskaźnik wprowadzenia postępu technicznego, tj. zastępowania pracy ludzkiej pracą maszyn, żeby w kraju nie powstało bezrobocie, a każdy obywatel mógł znaleźć zatrudnienie odpowiednie do wykształcenia, a często zgodnie z zamiłowaniem. To tylko kapitaliści byli zdolni do bezmyślnego wprowadzania maszyn i urządzenia, które co prawda zastępowały ciężką pracę rąk ludzkich, ale powodowały, że robotnicy byli wyrzucani na bruk. Podstawowe prawo człowieka - prawo do pracy - było łamane na każdym kroku w systemie, który jeszcze funkcjonował nie tylko w zachodniej Europie.
Z tą naukową teorią zapoznałem się jednak później. W tamtym okresie, tak samo jak pozostali koledzy, nie znałem jeszcze naukowych zasad, na podstawie których robotnicy wdychali wraz z tlenem wapienny pył i narażając się na nieprzyjemności „fałszowałem” czas trwania załadunku i rozładunku wagonów.
Kolejowi zwierzchnicy, bez naukowego uzasadniania, taką działalność uznawali za przynoszącą wymierną szkodę dla PKP, więc była ona dość rygorystycznie zwalczana. Nam się jednak wydawało, że kilkadziesiąt, czy kilkaset złotych kary za parę godzin „przestoju” wagonu nie ma żadnego znaczenia dla PKP, a tym bardziej dla szeregowych pracowników firmy. Nie bez znaczenia było i to, że załadowany lub rozładowany wagon stał jeszcze kilka godzin w tym samym miejscu, przy rampie.
Wiedzieliśmy również, że kwotę „kary”, którą jakieś przedsiębiorstwo zapłaciło dla PKP, potrącano potem z pensji robotników, którzy pracowali rzekomo z niedostateczną wydajnością. Cała „kara”, nawet po rozłożeniu na kilka osób, była dla każdego robotnika dotkliwym uszczerbkiem w jego indywidualnych dochodach. W efekcie, zwykły zapis w naszym rejestrze, że przy którymś wagonie czynności ładunkowe trwały o parę godzin dłużej, niż to wynikało z normy, mógł być jednoznaczny z tym, że jakieś nieznane dziecko zostało pozbawione szklanki mleka lub kromki chleba na śniadanie albo kolację. Jeden z kolegów, podczas szablonowego wpisywania godzin zakończenia prac ładunkowych przy poszczególnych wagonach, powtarzał zawsze z lekkim zdenerwowaniem te same słowa: „...nasermater z tymi godzinami...”. Być może sam nie wiedział, co chciał przekazać za pośrednictwem tych dziwnych słów.
Pracowałem więc tak samo jak przed służbą wojskową, ale przecież było to tylko 200 godzin w ciągu miesiąca, zgodnie z obowiązującą normą. Co prawda kazano nam dość często pracować po kilkadziesiąt godzin dłużej, ponieważ wymagało tego „dobro zakładu pracy i kraju”. Prawie wszyscy starsi pracownicy twierdzili, że nie wiadomo z jakiego powodu, ale nikt nie uwzględnia „dobra pracownika”. Narzekania nie powodowały żadnych zmian, więc nie miały najmniejszego sensu.

Działalność na szkodę PKP

From Giżycko


Konieczność lawirowanie między obowiązującymi przepisami, obowiązkiem reprezentowania interesów PKP, a najzwyklejszymi, ludzkimi odruchami występowała nie tylko w przypadku ustalania stanu i ilości towarów szczególnie atrakcyjnych, jak alkohole. Były też inne przypadki, kiedy występowały podobne zależności.
Prawie regułą było „fałszowanie” czasu trwania załadunku lub rozładunku poszczególnych wagonów. W tym zakresie obowiązywały ścisłe normy dla różnych grup towarów (najczęściej sześć godzin, albo cztery). Regułą jednak było, że wagony stały jeszcze kilka godzin przy rampie, zanim nadchodziła godzina, kiedy zabierały je służby manewrowe. Naszym obowiązkiem było pilnowanie faktycznego czasu trwania prac ładunkowych i naliczanie tzw. kar umownych w każdym przypadku, kiedy miało miejsce przekroczenie norm.
Jednak, narażając się na regulaminowe kary, wpisywaliśmy najczęściej do rejestru czas poświęcony na prace za- lub wyładunkowe w wysokości zgodnej z obowiązującą normą, pomimo że dość często był on znacznie dłuższy. Tak postępowali wszyscy koledzy, prawie szablonowo. Gorzej było, jeśli po torach przespacerował się zawiadowca, a potem wszedł do biura i stwierdził, że zapisy odbiegają od stanu faktycznego. Czasami tym problemem zainteresował się jakiś kontroler, który pojawił się nieoczekiwanie na stacji i zanim wszedł do biura też przeszedł się po rampie, gdzie stały wagony. Ujawnione nieprawidłowości traktowano jako działalność na szkodę PKP. W takim przypadku pracownik natychmiast otrzymywał druczek tzw. „wyjaśnienia”, na którym miał przedstawiony zarzut na piśmie i informację, że ma prawo złożenia stosownych wyjaśnień. Oczywiście swoje wyjaśnienie każdy pisał tak jak potrafił, najczęściej z pomocą kolegów, ale zawsze efekt był ten sam. Kara była nieunikniona i natychmiastowa, a moment podwyżki albo awansu znowu odsuwał się na bliżej nieokreślony czas.
W tym miejscu, samorzutnie rodzi się pytanie: czy tak ciężko było wpisywać prawidłowe dane, jaki sens miało takie narażanie się? Może to nie miało żadnego sensu, ale ryzykowne postępowanie z naszej strony było prawie regułą. Tak robili ci, od których uczyłem się pracy przed wojskiem, tak postępowali nadal chyba wszyscy, kiedy wróciłem z wojska. Pomimo, że czas upływał i nie zmalało zagrożenie ze strony zwierzchników, pod tym względem nic nie uległo zmianie.
Czy mogliśmy postępować inaczej? Teoretycznie tak, ale widocznie w praktycznym działaniu, zamiast reguł ustalonych w przepisach górę brały bardziej ludzkie odruchy. Wyznaczone normy były wyśrubowane, a przecież najczęściej dotyczyły nie jednej tony ładunku. Osoba, która załadowała na jakiś wózek choć kilkadziesiąt kilogramów węgla, być może potrafi sobie wyobrazić, ile wysiłku trzeba włożyć by przeładować na samochód cały, wielotonowy wagon ciężkich, niekształtnych brył, różnej wielkości. Ile razy trzeba zgiąć plecy, wbić wielką szuflę w oporną masę, a następnie naprężając wszystkie mięśnie, przerzucić ciężki ładunek na wysoki samochód.
Czy w dniu dzisiejszym potrafi ktoś sobie wyobrazić jak w tamtych czasach wyglądał rozładunek wapna, nasypanego luzem do specjalnego typu stalowych wagonów, z otwieranymi od góry klapami, zwanych wapniarkami. Być może i wtedy, tylko niektórzy przechodnie z pobliskiej ulicy, białej od pyłu, potrafili zastanowić sie na moment, jakie warunki panują w stalowym pudle, szczególnie podczas letniego upału. Gdyby ktoś bardziej ciekawy zechciał narazić się i chwilę postać, albo był na tyle odważny, żeby podejść bliżej do wagonu i stojącego obok samochodu, to ujrzałby robotnika, pokrytego grubszą warstwą białego proszku, który wielką szuflą przerzucał pylistą zawartość do stojącej obok, wysokiej wywrotki. Każdemu machnięciu szuflą towarzyszył pozostający w powietrzu obłok, który wolno rozpływał się nad nim, a następnie stopniowo opadał na całe otoczenie. Lepiej było nie stać długo w pobliżu takiego wagonu i takiego robotnika.
Robotnik musiał w tym wytrwać. Mógł się tylko cieszyć, że w następnym dniu zamiast przy wagonie z wapnem będzie pracować ładując cegłę na platformy. Teraz będzie zmuszony przenieść kolejne tony, które będą tak samo wyciągać ręce, ale tym razem bez unoszącego się pyłu. Organizm samorzutnie, podczas większego wysiłku, będzie domagał się dodatkowego tlenu, a więc płuca zostaną oczyszczone szybko i pewnie z wczorajszego pyłu, może nawet lepiej niż w jakimś ośrodku wypoczynkowym.
Oczywiście nie wszyscy pracowali przy węglu, wapnie, cegłach. Były przecież jeszcze worki i skrzynki z najróżniejszymi wyrobami, przeznaczonymi na realizację nowych inwestycji na terenie miasta, a ponadto z artykułami do miejskich sklepów, z przeznaczeniem na zaspokojenie wzrastających planowo potrzeb społecznych. W takich warunkach mijały dnie podobne do siebie, bez żadnych zmian, bez obaw, że w Polsce Ludowej pracy dla kogoś zabraknie.
Czas nie stał w miejscu i tak się złożyło, że nieco później poznawałem naukowe zasady funkcjonowania systemu socjalistycznego oraz jego wyższości nad kapitalizmem i wtedy dowiedziałem się, że właśnie w socjalizmie istnieje możliwość takiego sterowania procesem wprowadzania nowszej i wydajniejszej techniki, żeby mimo to wszystkie osoby w wieku produkcyjnym mogły znaleźć zatrudnienie w gospodarce narodowej.
Centralny planista tak ustalał wskaźnik wprowadzenia postępu technicznego, tj. zastępowania pracy ludzkiej pracą maszyn, żeby w kraju nie powstało bezrobocie, a każdy obywatel mógł znaleźć zatrudnienie odpowiednie do wykształcenia, a często zgodnie z zamiłowaniem. To tylko kapitaliści byli zdolni do bezmyślnego wprowadzania maszyn i urządzenia, które co prawda zastępowały ciężką pracę rąk ludzkich, ale powodowały, że robotnicy byli wyrzucani na bruk. Podstawowe prawo człowieka - prawo do pracy - było łamane na każdym kroku w systemie, który jeszcze funkcjonował nie tylko w zachodniej Europie.
Z tą naukową teorią zapoznałem się jednak później. W tamtym okresie, tak samo jak pozostali koledzy, nie znałem jeszcze naukowych zasad, na podstawie których robotnicy wdychali wraz z tlenem wapienny pył i narażając się na nieprzyjemności „fałszowałem” czas trwania załadunku i rozładunku wagonów.
Kolejowi zwierzchnicy, bez naukowego uzasadniania, taką działalność uznawali za przynoszącą wymierną szkodę dla PKP, więc była ona dość rygorystycznie zwalczana. Nam się jednak wydawało, że kilkadziesiąt, czy kilkaset złotych kary za parę godzin „przestoju” wagonu nie ma żadnego znaczenia dla PKP, a tym bardziej dla szeregowych pracowników firmy. Nie bez znaczenia było i to, że załadowany lub rozładowany wagon stał jeszcze kilka godzin w tym samym miejscu, przy rampie.
Wiedzieliśmy również, że kwotę „kary”, którą jakieś przedsiębiorstwo zapłaciło dla PKP, potrącano potem z pensji robotników, którzy pracowali rzekomo z niedostateczną wydajnością. Cała „kara”, nawet po rozłożeniu na kilka osób, była dla każdego robotnika dotkliwym uszczerbkiem w jego indywidualnych dochodach. W efekcie, zwykły zapis w naszym rejestrze, że przy którymś wagonie czynności ładunkowe trwały o parę godzin dłużej, niż to wynikało z normy, mógł być jednoznaczny z tym, że jakieś nieznane dziecko zostało pozbawione szklanki mleka lub kromki chleba na śniadanie albo kolację. Jeden z kolegów, podczas szablonowego wpisywania godzin zakończenia prac ładunkowych przy poszczególnych wagonach, powtarzał zawsze z lekkim zdenerwowaniem te same słowa: „...nasermater z tymi godzinami...”. Być może sam nie wiedział, co chciał przekazać za pośrednictwem tych dziwnych słów.
Pracowałem więc tak samo jak przed służbą wojskową, ale przecież było to tylko 200 godzin w ciągu miesiąca, zgodnie z obowiązującą normą. Co prawda kazano nam dość często pracować po kilkadziesiąt godzin dłużej, ponieważ wymagało tego „dobro zakładu pracy i kraju”. Prawie wszyscy starsi pracownicy twierdzili, że nie wiadomo z jakiego powodu, ale nikt nie uwzględnia „dobra pracownika”. Narzekania nie powodowały żadnych zmian, więc nie miały najmniejszego sensu.

Stanowiliśmy dość zgraną trójkę

From Giżycko


Po godzinach pracy był jednak czas wolny. Tak się złożyło, że teraz na takim samym stanowisku pracował kolega w moim wieku - również kawaler. Miał na imię Zdzisiek. Mieszkał też na wsi, ale położonej trochę w innym kierunku. Również miał rower i tak samo marzył o kupieniu motocykla. Przyjaźniliśmy się jeszcze z takim wysokim, szczupłym Jaśkiem. On też miał taki sam rower, oczywiście bez żadnych przerzutek i temu podobnych pomysłów. W sklepach można było jednak wybierać między rowerem polskim i radzieckim. Chociaż wszystkie elementy i części rowerów były identyczne, to emblematy różniły się istotnie.
Stanowiliśmy dość zgraną trójkę. Razem byliśmy nie na jednej zabawie, albo na „prywatce” przy adapterze, w jakimś większym mieszkaniu, najczęściej na wsi. To Zdziśkowi zawdzięczam, że pewnego wieczoru poznałem dziewczynę, w której zakochałem się od razu, od pierwszego spojrzenia, bo miała najzgrabniejszą sylwetkę, jaką sobie mogłem wyobrazić i do tego długie, czarne włosy. Odniosłem wrażenie, że jest podobna do mnie, a moje zauroczenie chyba zauważyła natychmiast. Być może było sądzone nam spotkać się, a może doprowadził do tego padający deszcz i Zdzisław, który stał się ostatecznym wykonawcą czyjejś odgórnej woli, bo w tym dniu nie miał dyżuru, nie musiał być na stacji.
Jak później mi wyjaśnił, całkiem przypadkowo znalazł się w holu dworca, a stamtąd zaprosił do naszego biura znajomą dziewczynę i jej mamę, bo czekały na stacji aż przestanie padać deszcz. Nie wiem dlaczego tak zrobił. Przecież do poczekalni deszcz również nie sięgał.
Obie panie były w biurze na tyle krótko, a ja byłem na tyle onieśmielony widokiem pięknej dziewczyny, że chyba nie potrafiłem w tym czasie sklecić nawet kilku sensownych zdań. Wkrótce deszcz przestał padać, starsza pani powiedziała, że już muszą iść, a razem z nią opuściła nasze skromne pomieszczenie i tamta niezapomniana dziewczyna. Po zwykłym pożegnaniu wyszły na zewnątrz, gdzie tylko nieliczne latarnie rozpraszały mrok późnego, jesiennego wieczoru. Dopiero po ich wyjściu wróciła do mnie odwaga, zapytałem się u Zdziśka, skąd zna tę piękną dziewczynę i czy może zapoznać z nią.
Już w najbliższą niedzielę byliśmy u Marylki. Niestety, tylko ten jeden raz zadziałałem zdecydowanie i energicznie. Potem w naszej znajomości nastąpiła długa przerwa, bo dziewczyna jeszcze chodziła do szkoły i oświadczyła, że „kawalerów na razie nie potrzebuje”. Ponowny kontakt nawiązałem po kilku latach. Była jeszcze wolna. Wydawało się, że nic już nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy byli razem na zawsze.
Tak się nie stało. Nie potrafiłem przełamać rodzącego się przy niej kompleksu mojego niższego statusu, szczególnie z zakresu wiedzy o Polsce, różnicy w poziomie wykształcenia. Marylka wyszła za innego. Chcę wierzyć, że jest szczęśliwa. Ostatni raz widziałem ją, kiedy wchodziła do tego samego sklepu, z którego wychodziłem. Byłem tak stremowany, że nie potrafiłem nawet przywitać się.
Zdzisiek był moim najlepszym kolegą. Kupił swoją WSKę wcześniej, niż ja SHLkę. To jego motocyklem jeździliśmy na zabawy do jednej, czy drugiej wsi. Razem kosiliśmy jego łąkę. Potem Zdzisiek ożenił się z dziewczyną, która przez jakiś czas pracowała razem z nami. Wkrótce to młode, szczęśliwe małżeństwo wyjechało do Olsztyna. Najpierw mieszkali w baraku obok stacji. Warunki były bardziej niż skromne, ale to nie zmniejszało ich szczęścia. Kiedy byłem w Olsztynie, to zawsze odwiedzałem ich w tym niskim, ponurym pomieszczeniu. Oni uważali jednak, że jest to ich intymny, mały kątek i na zmianę opowiadali o tym jak są bardzo szczęśliwi. Radość stała się jeszcze większa, kiedy urodziło się dziecko. Chyba wszyscy mieszkańcy baraku pomagali zapewnić opiekę maluchowi, bo przecież byli to tacy sami kolejarze, zatrudnieni na najniższych stanowiskach.
Niestety, tak się ułożyło, że po przeprowadzeniu się do Giżycka na wiele lat straciłem kontakt z tamtą rodziną. Postanowiłem spotkać się z nimi ponownie, dopiero kiedy przestałem pracować i uzyskałem dla siebie więcej czasu. Dodzwoniłem się do mamy Zdziśka w Szczytnie i zamiast adresu uzyskałem informację, że mój kolega z lat młodości już nie żyje, że zmarła jego żona, a nawet córka odeszła z tego świata... Nie zobaczę już Zdziśka, nie ujrzę jego Janeczki. Byli tacy młodzi. Potrafili cieszyć się każdym drobiazgiem... Szczęście urwało się przed czasem. Pobyt całej trójki na tym świecie był wyjątkowo krótki...
Dzisiejszy dyżur jest ostatni
Nie wiem jak było z rówieśnikami, ale ja w tamtych latach chyba nie zauważałem jak mija czas, kiedy z dnia na dzień miałem obowiązek powracać do tej samej pracy i niezbyt ciekawych obowiązków. Nie podobała mi się coraz bardziej nie tyle sama praca, co niektóre obowiązujące rozwiązania, ale tak samo jak pozostali koledzy zdawałem sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie nic zmienić. Dopiero pod koniec kolejnego lata zgłosiłem bezpośredniemu zwierzchnikowi jakieś uwagi na ten temat. Nasza „rozmowa” stawała się coraz bardziej nerwowa. W efekcie skończyła się na tyle głośną awanturą, że słyszeli ją inni pracownicy. Zrozumiałem, że dalsza praca w Szczytnie nie będzie możliwa.
Napisałem podanie o przeniesienie do Olsztyna. O takim rozwiązaniu myślałem co najmniej od kilku miesięcy. Miałem nadzieję, że na większej stacji będą większe możliwości awansu, albo chociaż podwyżek. „Rozmowa” z szefem przesądziła ostatecznie o tym, że zamiar przekształcił się w decyzję. Napisałem odpowiednio umotywowane podanie do Dyrektora, w Olsztynie. Oczywiście nie wspomniałem, iż ostatecznym bodźcem do podjęcia decyzji była kłótnia z bezpośrednim szefem. Wysłać podania za pośrednictwem poczty nie mogłem. Obowiązywała droga służbowa. Nie miałem innego rozwiązania, musiałem ponownie wejść do pokoju przełożonego, z którego wyszedłem nie tak dawno, po głośnej sprzeczce. Szef był spokojny, ale wyraźnie zdziwił się.
Położyłem podanie na biurku informując, że jest to prośba skierowana do Dyrektora o przeniesienia do Olsztyna. Dodałem, iż moim zdaniem prowadzi do rozwiązania konfliktu najprostszą drogą. W odpowiedzi usłyszałem, że podanie, zostanie uzupełnione odpowiednią opinią i będzie przesłane zgodnie z prośbą. Nie próbowałem dowiadywać się, jaka będzie treść opinii, bo nie było ku temu odpowiedniej atmosfery, a ponadto nie miałem wątpliwości, że będzie pozytywna. Tą drogą zwierzchnik pozbywał się buntującego się pracownika, bez żadnych kłopotów.
Odpowiedź otrzymałem bardzo szybko. Przeczytałem ją chyba kilka razy, bo nie mogłem uwierzyć, iż jest prawdziwa. Było to zaledwie kilka zdań, opatrzonych odpowiednimi pieczątkami i podpisem dyrektora. Krótkie, stanowcze pismo przekreślało moje marzenie o przeniesieniu się do Olsztyna. Musiałem zostać w Szczytnie, bo ...tego wymagało dobro PKP. Moje plany i marzenia nie miały żadnego znaczenia. Z odpowiedzi nie wynikało, że w Olsztynie zabraknie dla mnie pracy, ale jedynie to, że w Szczytnie beze mnie nie poradzą. Decyzja Dyrektora była ostateczna. Odwołanie nie przysługiwało. Nie mogłem pogodzić się z faktem, że będę zmuszony pracować ze zwierzchnikiem, z którym byłem skłócony, ale nie widziałem innego rozwiązania.
Minęło zaledwie kilka dni, kiedy zostałem wezwany do szefa, a ten z uśmiechem wręczył mi telefonogram, informując, że jest to dokument z Dyrekcji, zaadresowany bezpośrednio do mnie. Bardzo zdziwiłem się, bo nie słyszałem, żeby Dyrekcja wysyłała imienne telefonogramy do pracowników. Zdziwienie wzrosło niewspółmiernie, bo przeczytałem, że zostałem oddelegowany do dalszej pracy na stacji Kętrzyn. Głośno zapytałem się kierownika, jak to mam rozumieć. Przecież zaledwie kilka dni wcześniej dostałem odpowiedź odmowną, ze stwierdzeniem, że bez mojej obecności Kolej nie poradzi w Szczytnie. Próbowałem dowiedzieć się, czy ktoś sobie wyobraża, że z Kętrzynem nie mam żadnego dogodnego połączenia, że na dojazd będę zmuszony poświęcić więcej czasu, niż na pracę i odpoczynek. Zwierzchnik, z takim samym uśmiechem jak poprzednio, spokojnie odpowiedział, że on tylko przekazał decyzję władz wyższych i już odpowiednio poprawił grafik dyżurów. Dzisiejszy mój dyżur jest ostatni, a o dalszej pracy mam rozmawiać z Kierownikiem w Kętrzynie.
Tego nie mogłem przewidzieć w najgorszych wariantach. W następnym dniu zamiast do Kętrzyna pojechałem do Dyrektora w Olsztynie. Kiedy wreszcie dostałem się do gabinetu, to zamiast długich wyjaśnień, położyłem na biurku dwa dokumenty, czyli odpowiedź na swoje podanie, ze stwierdzeniem, że nie mogę być przeniesiony do Olsztyna, bo brakuje pracowników w Szczytnie oraz telefonogram wysyłający do dalszej pracy w Kętrzynie.
Usłyszałem, że być może jest w tym pewna sprzeczność, ale dobro PKP wymaga, żebym teraz pracował w Kętrzynie. Jeśli to mi nie odpowiada, to mogę napisać podanie o zwolnienie, a jeśli nie wykonam polecenia służbowego, to będę zwolniony dyscyplinarnie. Być może po chwili jakaś inna myśl wpadła dyrektorowi do głowy, bo kazał chwilę poczekać, gdzieś wyszedł, a potem wrócił informując, że częściowo uwzględnia moją prośbę i zmienia swoją decyzję, w ten sposób, że oddelegowuje do pracy nie do Kętrzyna, lecz do Giżycka i na ten okres otrzymam prawo korzystania z pokoju gościnnego, który znajduje się bezpośrednio w budynku dworca PKP.

Nie miałem żadnego wyboru. Pojechałem do Giżycka i zgłosiłem się do Zawiadowcy Stacji. Był trochę zdziwiony, bo zbytnio o dodatkowego pracownika nie ubiegał się. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy dowiedział się, że jestem ze Szczytna, z którym nie ma dogodnego połączenia. Szczyt zdziwienia i zaskoczenia sięgnął zenitu, kiedy powiedziałem, iż mam zamieszkać w pokoju gościnnym. Ze słów Zawiadowcy wynikało, że o istnieniu pokoju wiedziało nieliczne grono osób, zatrudnionych na wyższych stanowiskach, w Dyrekcji. Początkowy gniew, że ktoś na stacji zdradził tajemnicę istnienia pokoju, stopniowo minął, kiedy dowiedział się, iż propozycję takiego rozwiązania problemu zaproponował osobiście Dyrektor. Na zakończenie powiedział uspokajająco, bardziej do siebie niż do mnie, że sezon już się skończył i widocznie z Dyrekcji w Olsztynie nikt nie planuje przyjechać do Giżycka, żeby skorzystać z uroków pięknego jeziora.
Po kilku minutach Zawiadowca osobiście zaprowadził do tego „apartamentu”. Był to mały pokoik, najwyżej o powierzchni kilkunastu metrów. Nie było dostępu do kuchni. Nie było łazienki, a istniała jedynie możliwość korzystania z obskurnej, brudnej ubikacji, wspólnej dla kilku rodzin. Jeśli pracownicy Dyrekcji chętnie korzystali z tego pokoiku, to nie miałem najmniejszych powodów żeby narzekać. Zawiadowca skomentował, że w okresie poza sezonem letnim pokój przeważnie stoi pusty i faktycznie mogę w nim zamieszkać na czas delegacji. Później od szeregowych pracowników dowiedziałem się, że w okresie letnim pokój był ciągle zajęty przez osoby z Dyrekcji, pragnące spędzić urlop nad Niegocinem, na jakiejś łódce albo żaglówce.
Znalazłem się w Giżycku. Nie jeden raz oglądałem to miejsce na mapie, kilkakrotnie pragnąłem tu przyjechać na jakąś wycieczkę swoją SHLką, ale ciągle brakowało czasu. Chęć ujrzenia wielkiego jeziora i miasta położonego nad nim nie minęła, a teraz nadarzyła się okazja pobytu tu przynajmniej w ciągu kilku tygodni. Nawet przez chwilę nie pomyślałem, że okres ten może być dłuższy.
Może w tym miejscu wypada wspomnieć, że do tego momentu nadal mieszkałem z rodzicami i rodzeństwem w naszej małej wiosce. Najgorszy okres przeżywali rodzice i rodzeństwo w tym czasie, kiedy znalazłem się w wojsku, a bracia jeszcze chodzili do szkoły. Musieli jakoś przetrwać w oparciu o plony uzyskiwane z kilku hektarów piaszczystych pól. Warunki materialne nadal były ciężkie, lecz nawet w najtrudniejszych chwilach nie próbowaliśmy porównywać obecnej sytuacji z tym, co było za wschodnią granicą. Do tamtego nikt już nie tęsknił. Wiedzieliśmy, że wszystko odeszło bezpowrotnie, na zawsze.
Kiedy dobiegło końca krótkie spotkanie z nowym zwierzchnikiem i zostało ustalone, w którym dniu i na którą godzinę mam się zgłosić do pracy, postanowiłem obejrzeć miasto, a przede wszystkim jezioro. W tym czasie panowała piękna bezwietrzna pogoda, było jeszcze dość ciepło, więc spacer był naprawdę przyjemny. Chociaż byłem raz, a może nawet dwa, nad morzem, a mówiąc dokładniej nad Zatoką Gdańską, to po raz pierwszy widziałem tak wielkie jezioro. Ogromna wodna powierzchnia, sięgająca gdzieś po horyzont była lekko sfalowana i tylko czasami sunęły po powierzchni ciemniejsze pasma bardziej wzburzonej wody. Na tyle mocno interesowałem się żeglarstwem, że wiedziałem, iż to mocniejszy powiew, zwany szkwałem, wybrał tamten szlak. Starałem się wyobrazić, jak wielkie fale przetaczają się przez jezioro i napływają na piaszczysty brzeg, kiedy dłuższy czas dmucha wiatr od strony prawie niewidocznego lądu, po drugiej stronie jeziora.
Pragnąłem ujrzeć wielkie fale Niegocina i faktycznie ujrzałem je, ale dopiero po jakimś czasie. Zastanawiałem się, czy potrafiłbym prowadzić żaglówkę w takich warunkach. O zasadach żeglowania wiedziałem niemało w zakresie teoretycznym. Posiadałem też spore umiejętności praktyczne, ale na akwenie o znacznie mniejszej powierzchni, niż ten, który teraz rozpościerał się przed oczyma.

Dzisiejszy dyżur jest ostatni

Nie wiem jak było z rówieśnikami, ale ja w tamtych latach chyba nie zauważałem jak mija czas, kiedy z dnia na dzień miałem obowiązek powracać do tej samej pracy i niezbyt ciekawych obowiązków. Nie podobała mi się coraz bardziej nie tyle sama praca, co niektóre obowiązujące rozwiązania, ale tak samo jak pozostali koledzy zdawałem sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie nic zmienić. Dopiero pod koniec kolejnego lata zgłosiłem bezpośredniemu zwierzchnikowi jakieś uwagi na ten temat. Nasza „rozmowa” stawała się coraz bardziej nerwowa. W efekcie skończyła się na tyle głośną awanturą, że słyszeli ją inni pracownicy. Zrozumiałem, że dalsza praca w Szczytnie nie będzie możliwa.
Napisałem podanie o przeniesienie do Olsztyna. O takim rozwiązaniu myślałem co najmniej od kilku miesięcy. Miałem nadzieję, że na większej stacji będą większe możliwości awansu, albo chociaż podwyżek. „Rozmowa” z szefem przesądziła ostatecznie o tym, że zamiar przekształcił się w decyzję. Napisałem odpowiednio umotywowane podanie do Dyrektora, w Olsztynie. Oczywiście nie wspomniałem, iż ostatecznym bodźcem do podjęcia decyzji była kłótnia z bezpośrednim szefem. Wysłać podania za pośrednictwem poczty nie mogłem. Obowiązywała droga służbowa. Nie miałem innego rozwiązania, musiałem ponownie wejść do pokoju przełożonego, z którego wyszedłem nie tak dawno, po głośnej sprzeczce. Szef był spokojny, ale wyraźnie zdziwił się.
Położyłem podanie na biurku informując, że jest to prośba skierowana do Dyrektora o przeniesienia do Olsztyna. Dodałem, iż moim zdaniem prowadzi do rozwiązania konfliktu najprostszą drogą. W odpowiedzi usłyszałem, że podanie, zostanie uzupełnione odpowiednią opinią i będzie przesłane zgodnie z prośbą. Nie próbowałem dowiadywać się, jaka będzie treść opinii, bo nie było ku temu odpowiedniej atmosfery, a ponadto nie miałem wątpliwości, że będzie pozytywna. Tą drogą zwierzchnik pozbywał się buntującego się pracownika, bez żadnych kłopotów.
Odpowiedź otrzymałem bardzo szybko. Przeczytałem ją chyba kilka razy, bo nie mogłem uwierzyć, iż jest prawdziwa. Było to zaledwie kilka zdań, opatrzonych odpowiednimi pieczątkami i podpisem dyrektora. Krótkie, stanowcze pismo przekreślało moje marzenie o przeniesieniu się do Olsztyna. Musiałem zostać w Szczytnie, bo ...tego wymagało dobro PKP. Moje plany i marzenia nie miały żadnego znaczenia. Z odpowiedzi nie wynikało, że w Olsztynie zabraknie dla mnie pracy, ale jedynie to, że w Szczytnie beze mnie nie poradzą. Decyzja Dyrektora była ostateczna. Odwołanie nie przysługiwało. Nie mogłem pogodzić się z faktem, że będę zmuszony pracować ze zwierzchnikiem, z którym byłem skłócony, ale nie widziałem innego rozwiązania.
Minęło zaledwie kilka dni, kiedy zostałem wezwany do szefa, a ten z uśmiechem wręczył mi telefonogram, informując, że jest to dokument z Dyrekcji, zaadresowany bezpośrednio do mnie. Bardzo zdziwiłem się, bo nie słyszałem, żeby Dyrekcja wysyłała imienne telefonogramy do pracowników. Zdziwienie wzrosło niewspółmiernie, bo przeczytałem, że zostałem oddelegowany do dalszej pracy na stacji Kętrzyn. Głośno zapytałem się kierownika, jak to mam rozumieć. Przecież zaledwie kilka dni wcześniej dostałem odpowiedź odmowną, ze stwierdzeniem, że bez mojej obecności Kolej nie poradzi w Szczytnie. Próbowałem dowiedzieć się, czy ktoś sobie wyobraża, że z Kętrzynem nie mam żadnego dogodnego połączenia, że na dojazd będę zmuszony poświęcić więcej czasu, niż na pracę i odpoczynek. Zwierzchnik, z takim samym uśmiechem jak poprzednio, spokojnie odpowiedział, że on tylko przekazał decyzję władz wyższych i już odpowiednio poprawił grafik dyżurów. Dzisiejszy mój dyżur jest ostatni, a o dalszej pracy mam rozmawiać z Kierownikiem w Kętrzynie.
Tego nie mogłem przewidzieć w najgorszych wariantach. W następnym dniu zamiast do Kętrzyna pojechałem do Dyrektora w Olsztynie. Kiedy wreszcie dostałem się do gabinetu, to zamiast długich wyjaśnień, położyłem na biurku dwa dokumenty, czyli odpowiedź na swoje podanie, ze stwierdzeniem, że nie mogę być przeniesiony do Olsztyna, bo brakuje pracowników w Szczytnie oraz telefonogram wysyłający do dalszej pracy w Kętrzynie.
Usłyszałem, że być może jest w tym pewna sprzeczność, ale dobro PKP wymaga, żebym teraz pracował w Kętrzynie. Jeśli to mi nie odpowiada, to mogę napisać podanie o zwolnienie, a jeśli nie wykonam polecenia służbowego, to będę zwolniony dyscyplinarnie. Być może po chwili jakaś inna myśl wpadła dyrektorowi do głowy, bo kazał chwilę poczekać, gdzieś wyszedł, a potem wrócił informując, że częściowo uwzględnia moją prośbę i zmienia swoją decyzję, w ten sposób, że oddelegowuje do pracy nie do Kętrzyna, lecz do Giżycka i na ten okres otrzymam prawo korzystania z pokoju gościnnego, który znajduje się bezpośrednio w budynku dworca PKP.

Nie miałem żadnego wyboru. Pojechałem do Giżycka i zgłosiłem się do Zawiadowcy Stacji. Był trochę zdziwiony, bo zbytnio o dodatkowego pracownika nie ubiegał się. Zdziwił się jeszcze bardziej, kiedy dowiedział się, że jestem ze Szczytna, z którym nie ma dogodnego połączenia. Szczyt zdziwienia i zaskoczenia sięgnął zenitu, kiedy powiedziałem, iż mam zamieszkać w pokoju gościnnym. Ze słów Zawiadowcy wynikało, że o istnieniu pokoju wiedziało nieliczne grono osób, zatrudnionych na wyższych stanowiskach, w Dyrekcji. Początkowy gniew, że ktoś na stacji zdradził tajemnicę istnienia pokoju, stopniowo minął, kiedy dowiedział się, iż propozycję takiego rozwiązania problemu zaproponował osobiście Dyrektor. Na zakończenie powiedział uspokajająco, bardziej do siebie niż do mnie, że sezon już się skończył i widocznie z Dyrekcji w Olsztynie nikt nie planuje przyjechać do Giżycka, żeby skorzystać z uroków pięknego jeziora.
Po kilku minutach Zawiadowca osobiście zaprowadził do tego „apartamentu”. Był to mały pokoik, najwyżej o powierzchni kilkunastu metrów. Nie było dostępu do kuchni. Nie było łazienki, a istniała jedynie możliwość korzystania z obskurnej, brudnej ubikacji, wspólnej dla kilku rodzin. Jeśli pracownicy Dyrekcji chętnie korzystali z tego pokoiku, to nie miałem najmniejszych powodów żeby narzekać. Zawiadowca skomentował, że w okresie poza sezonem letnim pokój przeważnie stoi pusty i faktycznie mogę w nim zamieszkać na czas delegacji. Później od szeregowych pracowników dowiedziałem się, że w okresie letnim pokój był ciągle zajęty przez osoby z Dyrekcji, pragnące spędzić urlop nad Niegocinem, na jakiejś łódce albo żaglówce.
Znalazłem się w Giżycku. Nie jeden raz oglądałem to miejsce na mapie, kilkakrotnie pragnąłem tu przyjechać na jakąś wycieczkę swoją SHLką, ale ciągle brakowało czasu. Chęć ujrzenia wielkiego jeziora i miasta położonego nad nim nie minęła, a teraz nadarzyła się okazja pobytu tu przynajmniej w ciągu kilku tygodni. Nawet przez chwilę nie pomyślałem, że okres ten może być dłuższy.
Może w tym miejscu wypada wspomnieć, że do tego momentu nadal mieszkałem z rodzicami i rodzeństwem w naszej małej wiosce. Najgorszy okres przeżywali rodzice i rodzeństwo w tym czasie, kiedy znalazłem się w wojsku, a bracia jeszcze chodzili do szkoły. Musieli jakoś przetrwać w oparciu o plony uzyskiwane z kilku hektarów piaszczystych pól. Warunki materialne nadal były ciężkie, lecz nawet w najtrudniejszych chwilach nie próbowaliśmy porównywać obecnej sytuacji z tym, co było za wschodnią granicą. Do tamtego nikt już nie tęsknił. Wiedzieliśmy, że wszystko odeszło bezpowrotnie, na zawsze.
Kiedy dobiegło końca krótkie spotkanie z nowym zwierzchnikiem i zostało ustalone, w którym dniu i na którą godzinę mam się zgłosić do pracy, postanowiłem obejrzeć miasto, a przede wszystkim jezioro. W tym czasie panowała piękna bezwietrzna pogoda, było jeszcze dość ciepło, więc spacer był naprawdę przyjemny. Chociaż byłem raz, a może nawet dwa, nad morzem, a mówiąc dokładniej nad Zatoką Gdańską, to po raz pierwszy widziałem tak wielkie jezioro. Ogromna wodna powierzchnia, sięgająca gdzieś po horyzont była lekko sfalowana i tylko czasami sunęły po powierzchni ciemniejsze pasma bardziej wzburzonej wody. Na tyle mocno interesowałem się żeglarstwem, że wiedziałem, iż to mocniejszy powiew, zwany szkwałem, wybrał tamten szlak. Starałem się wyobrazić, jak wielkie fale przetaczają się przez jezioro i napływają na piaszczysty brzeg, kiedy dłuższy czas dmucha wiatr od strony prawie niewidocznego lądu, po drugiej stronie jeziora.
Pragnąłem ujrzeć wielkie fale Niegocina i faktycznie ujrzałem je, ale dopiero po jakimś czasie. Zastanawiałem się, czy potrafiłbym prowadzić żaglówkę w takich warunkach. O zasadach żeglowania wiedziałem niemało w zakresie teoretycznym. Posiadałem też spore umiejętności praktyczne, ale na akwenie o znacznie mniejszej powierzchni, niż ten, który teraz rozpościerał się przed oczyma.

Częste halsowanie

From Giżycko


Nie wiem, kiedy zacząłem marzyć na dobre, żeby popływać pod żaglami po Mazurskich jeziorach. Na pewno nie wtedy, kiedy w latach szkolnych, jeszcze w języku rosyjskim, z zachwytem wczytywałem się w różne marynistyczne przygody bohaterskich marynarzy, odkrywców, badaczy. Może takie myśli zaczęły rodzić się w głowie, kiedy wiedziałem, że przyjedziemy do Szczytna i oglądałem po raz kolejny mapę terenu, upstrzonego błękitnymi plamami jezior. Chęci nauczenia się żeglarstwa ukształtowały się ostatecznie, kiedy nasza rodzina znalazła się w tym mieście.
Jeszcze przed wojskiem zapisałem się na kurs i z ogromną pasją wchłaniałem teorię, a ponadto zaprzyjaźniłem się z jednym członkiem klubu żeglarskiego i w wolnych chwilach razem z nim na „Omedze” podnosiłem poziom umiejętności praktycznych. Pływaliśmy jednak po jeziorku wielokrotnie mniejszym niż Niegocin. Nie mogło tam być wielkich fal, lecz brzeg zbliżał się szybko przy każdym kursie. Zmuszało to żeglarza do częstego halsowania i z tego powodu nauczyłem się kierować żaglówką chyba nie najgorzej.
Teraz podziwiałem bezmiar wód jeziora, rozpostartego przede mną. Kiedy po raz pierwszy byłem nad jeziorem, nie było na nim fal, ale już wtedy próbowałem je wytworzyć w wyobraźni. Pierwszy mocniejszy wiatr spowodował, że znalazłem się nad Niegocinem i oglądałem z zachwytem, jak spienione grzywacze napływały na brzeg. Tamte podmuchy wiatru i plusk fal tkwiły jeszcze długo w pamięci. Widocznie fale Niegocina potrafiły i mogły oczarować. Być może, zawarta w nich jest taka potęga.
Od najmłodszych lat obcowałem z przyrodą. Lubiłem lasy, wspaniale czułem się nad wodą. Podczas służby wojskowej spostrzegłem piękno gór, zarówno w porze letniej jak i w trakcie zimy. Nie mogę ukrywać, iż polubiłem je bardzo, ale nie pomyślałem nawet przez moment, że dla gór mogę porzucić Mazury. Zielone lasy i błękitne tafle jezior, których jeszcze na dobre nie zdołałem poznać, przyciągały i wzywały. Tylko tu mogłem znaleźć swoją drugą ojczyznę.

Teraz wiedziałem, że kilka tygodni spędzę w mieście nazywanym „Wodną Stolicą Polski”, nad jednym z piękniejszych jezior. Widziałem na wodzie białe żagle i zazdrościłem członkom załóg. Wyobrażałem jak wspaniałe jest prowadzenie jachtu na tak wielkiej przestrzeni, kiedy szum wiatru i plusk fal tworzą jedną melodię.
Podczas swoich treningów w Szczytnie nigdy nie pomyślałem, że będę miał szansę żeglować po takim wielkim akwenie, jakim był Niegocin. Przeżywałem ogromną radość i nie czułem najmniejszego strachu, kiedy po raz pierwszy znalazłem się na środku Niegocina, na małej żaglówce, podczas dość mocnego wiatru. Wypłynąłem jako członek trzyosobowej załogi z doświadczonym żeglarzem. W pewnym momencie dostałem pozwolenie na sterowanie jachtem. Takie przeżycie, jeszcze kilka miesięcy temu, nie kwalifikowało się nawet do sfery marzeń. Na wielkim jeziorze, pośród wysokich fal byłem po raz pierwszy, ale żaglówką kierowałem spokojnie i pewnie. Wiatr i fale nie były straszne. Cieszyłem się, że trafiłem do Giżycka.
Na stacji, podczas pierwszych godzin pracy, zapoznałem się z bardzo miłą panią Anią. Opowiadała o swoim mężu. Powiedziała, że już nie żyje, a potem dodała z dumą, iż był nieustraszonym żeglarzem, nie bał się wypłynąć na jezioro podczas największego wiatru, kiedy tylko nieliczni śmiałkowie decydowali się na taki krok. Smutek wywołany wspomnieniem, że nie ma przy sobie najbliższego człowieka, za moment odrzucała, a twarz ponownie rozjaśniał uśmiech oraz błyszczące, radosne oczy. Cała rozpromieniona, chciała wiedzieć koniecznie, czy też interesuję się wielką wodą, falami, żeglarstwem. Trudno było wyczuć, czego było więcej w słowach: „...Panie Zenku, a pan też lubi żeglarstwo?.. Szkoda, że mąż nie żyje, bo byście razem popływali, porozmawiali... On tak kochał to jezioro... to miasto...”

Smutek i radość występowały na przemianę na twarzy, ale radość przeważała. Opowiadała o wszystkim z ogromnym entuzjazmem i prawie jednocześnie wyjaśniła, iż przyjechała ze Wschodu w 1945 roku, a za moment, obopólna nasza radość osiągnęła szczyt, kiedy okazało się, że oboje jesteśmy ze Stołpiec.
Pani Ania urodziła się niedaleko od mego rodzinnego miasta, w miejscowości Mir, ale uczyła się w mojej szkole, w Stołpcach. Pani Ania twierdziła, ze to nie moja, a jej szkoła, bo uczyła się tam wcześniej, a ponadto szkołę wybudowały władze polskie. Dzieci w tamtych czasach rozmawiały w szkole po polsku.
Musiałem opowiedzieć pani Ani o powojennych Stołpcach, o szkole która przypominała młodość. Było mi bardzo przyjemnie potwierdzić przewidywania tej rozradowanej osoby, że wszystko wskazuje na to, iż szkoła wygląda tak samo jak przed wojną, a dzieci tak samo głośno się śmieją i cieszą z byle powodu, tylko porozumiewają się innym językiem.
Ta ostatnia informacja spowodowała, że radość na twarzy pani Ani gdzieś zniknęła, w oczach pojawiła się powaga. Po kolejnej mojej wypowiedzi, pani Ania zmartwiła się i zasmuciła na dobre, bo nie mogłem ukrywać, że w Stołpcach języka polskiego na ulicach nie słychać. Ten czas, kiedy była tam Polska, niestety przeminął, a ślady polskości prawie nie istnieją. Nie ukrywałem, że kościół w najpierw był wykorzystywany jako magazyn zbożowy, potem stał kilka lat zaniedbany, z odpadającymi tynkami, aż w końcu został rozebrany na rok przed naszym wyjazdem. Żeby poprawić nastrój Pani Ani przynajmniej częściowo, poinformowałem, że zburzony został pomnik Stalina, ale nie mogłem przemilczeć, że granitowy Lenin nadal stoi w centrum miasta.
Usunięcie tylko jednego pomnika nie poprawiło humoru mojej rozmówczyni, stwierdziła, że taka zmiana nie ma żadnego znaczenia i ze smutkiem opuściła głowę. Po jakimś chwilowym wewnętrznym porządkowaniu poglądów ponownie uśmiechnęła się i stwierdziła, że będzie lepiej, jeśli opowiem o czymś przyjemniejszym. Poprosiła, żebym coś powiedział o Niemnie, czy nadal taki głęboki i czysty, czy tak samo spokojnie płynie między zielonymi brzegami. Oczywiście z największą chęcią zacząłem coś mówić na ten temat. Nie mogłem pominąć milczeniem momentu, kiedy w wodach Niemna omal nie utonąłem. Przy tym dowiedziałem się, że panią Anię też spotkała podobna przygoda, ale w innym miejscu, w pobliżu Stołpiec. Również w wodach Niemna omal nie utonęła.
Już na początku spotkania poczułem wielką sympatię do tej pani, a głównym powodem był fakt, że spędziła młodość w tym samym mieście, może w szkole siedziała nawet w tej samej ławce. Nie bez znaczenia był też jej nieprzemijający optymizm w spojrzeniu na życie i na wszystko, co działo się wokół.
Chwila zadumy, która pojawiła się na moment na twarzy pani Ani, znikała szybko. Widziałem uśmiech ponownie i ponownie słyszałem, że powroty do lat młodości są cudownym przeżyciem, ale dawna rzeczywistość nie wróci już nigdy, tak jak nie wróci młodość. Musimy pogodzić się z tym, że tamte tereny utraciliśmy na zawsze i swoje plany powinniśmy wiązać z miejscem, w którym mieszkamy obecnie. Potem musiała dodać, że młodzież, która urodziła się na tych terenach, nie interesuje się zbytnio tym, co jest tak bliskie dla nas, że młodzi nie zrozumieją nigdy naszych uczuć, z powodu utraty stron ojczystych.
Po chwili milczenia stwierdzała, że miło było powspominać, ale teraz są inne czasy. Nie mamy Stołpiec, ale jest Giżycko, położone w centrum najpiękniejszego zakątka Polski. Dodała, że stąd już nigdzie nie wyjedzie, Giżycka nie opuści i tutaj zostanie na zawsze.
Z tym samym uśmiechem słyszałem pytanie o tym, jak ja czuje się w Polsce, czy już się przyzwyczaiłem? Chciała wiedzieć jak się spodobało Giżycko, czy nie mam zamiaru tu pozostać na stałe, ale na ponawiane pytania na ten temat nie udzielałem uparcie żadnej odpowiedzi. Niczego nie wykluczałem, ale nadal traktowałem swój pobyt w mieście nad wielkim jeziorem jako okres przejściowy w życiorysie. Nie zrezygnowałem z zamiaru przeniesienia się do Olsztyna.
Nie uzyskując odpowiedzi na swoje pytanie Pani Ania zaczynała opowiadać o tym, jak bardzo miasto było zniszczone po wojnie, jak się odbudowuje i z każdym rokiem staje się piękniejsze. Będąc tak bardzo zakochaną w mieście, widocznie pragnęła przekonać do swoich poglądów jeszcze jedną osobę i chyba uznała, że jestem odpowiednim kandydatem. Po jakimś czasie słyszałem ponownie: „... Panie Zenku, pan powinien zostać w Giżycku. Tutaj tyle ładnych dziewczyn, a ile wczasowiczek!..” Ale zaraz prostowała swoją wypowiedź, bo widocznie coś sobie przypomniała i stwierdzała, że nie ma sensu rozglądać się za wczasowiczkami, bo miejscowe dziewczyny są najładniejsze.
W tym samym pokoju, ale przy innym biurku siedział zawsze uśmiechnięty Jasiek. (Był w moim wieku, ale niestety od kilku lat nie żyje). Przeważnie milczał przysłuchując się naszej rozmowie, ale czasami musiał zapytać się u pani Ani, czy pracuje na PKP, czy może przeniosła się do jakiegoś biura turystycznego i teraz reklamuje Giżycko, a może ponadto wzięła na siebie obowiązku swatki. Pytał się, czy zachwalając Giżycko i dziewczyny z tego miasta nie ma zamiaru doprowadzić do tego, żebym przedłużył swój pobyt, a potem został na stałe. Nie komentowałem tej wypowiedzi, bo lubiłem wszelkie żarty, a plany poważne układałem samodzielnie.
Wiedziałem, że w Giżycku będę najwyżej kilka tygodni, ale z zaciekawieniem przyglądałem się nowemu zwierzchnikowi, współpracownikom. Pracą zbytnio nie przejmowałem się, ponieważ były to te same obowiązki, jakie pełniłem w Szczytnie. Wiedziałem, że nie będzie to trwało długo, bo z przeniesienia się do Olsztyna nie zrezygnowałem i zamierzałem w najbliższym czasie jeszcze raz udać się do Dyrektora z prośbą o ponowne rozpatrzenie mego podania. Zdawałem sobie sprawę, że na większej stacji będą większe możliwości i być może przestanę liczyć worki, potłuczone butelki, połamane skrzynki.
Myśli moje nadal krążyły wokół tego tematu. Nie obchodziło mnie zbytnio, czy Giżycko jest ładnym miastem i czy są tu najładniejsze dziewczyny. Najładniejsza dziewczyna, którą dotychczas znałem, mieszkała w Szczytnie, ale tak niezdarnie starałem się o jej względy, że już była mężatką. Po tej stracie, wszystkie inne panny stały się dla mnie obojętne. Nie potrafiłem wyobrazić żadnej obok siebie, na stałe. Pojawiły się jakieś nadzieję, że z tej zapaści wyleczy mnie miła Celinka, z którą spędzałem coraz więcej godzin, z którą czasami odważyłem się rozmawiać o wspólnej przyszłości. Po pewnym czasie łączyło nas coś, czego już nie można było nazwać zwykłą przyjaźnią. Taki stan dziwnego ociągania się i oczekiwania trwał dość długo, ale rozstanie nastąpiło nieoczekiwanie szybko, kiedy rozdzieliła nas odrobinę większa przestrzeń.

Szum fal Niegocina

From Giżycko


Już po pierwszych dniach pracy w nowym miejscu zauważyłem, że nie było tu tego pośpiechu, jaki dość często występował w Szczytnie. Czas płynął wolniej, starczało go na wykonanie wszystkich obowiązków, chociaż zdarzały się momenty spiętrzenia zadań. Ponadto, pomimo że w obu miastach obowiązywały te same zasady i przepisy, wyczułem tu jakąś inną, bardziej rodzinną atmosferę. Kierownik zwracał się do pracowników naszej małej komórki na „ty” i nie wiem do dzisiaj, czy należało to traktować jako odzywkę koleżeńską, bo większość podwładnych było w jego wieku, czy to była forma „ojcowska”. Tylko do pani Ani mówił „pani Aniu”, a do mnie „pan Zenek”.
Nie zastanawiałem się, jaki był tego powód. Może różnice wynikały z faktu, że Szczytno zaliczało się do stacji węzłowych, a Giżycko jedynie do przelotowych, bo odgałęzienia do Kruklanki chyba nie tworzyło ze stacji węzła. Może przyjemniejsza atmosfera w Giżycku wynikała z faktu, że chyba zdecydowana większość zatrudnionych osób pracowała tu razem, od zakończenia wojny. Przyjechali do obcego miasta z okolic Wilna, być może w tym samym transporcie. Od pierwszych dni wspierali się wzajemnie, pamiętali zrujnowane domy, razem uruchamiali pierwsze pociągi.
Może jednak było tu przyjemnie najbardziej z tego powodu, że chociaż tuż za oknami naszej Ekspedycji ciągnęły się tory, to wzrok sięgał dalej i zatrzymywał się na lśniącej w słońcu tafli Niegocina. Większe wiatry niosły stamtąd szum fal.
Pracy w Giżycku nie miałem więcej niż w Szczytnie, bo i miasto było mniej więcej takiej samej wielkości - do 20 tys. mieszkańców. Odniosłem jednak wrażenie, że było tu więcej zakładów pracy, w tym kilka dość dużych. Dowiedziałem się również, że w pierwszych latach po zakończeniu wojny, do Giżycka nie docierało tylu „szabrowników”, ile przyjeżdżało do miast na południowych krańcach Mazur. O jednym takim przypadku opowiadali kolejarze w Szczytnie. Musiała to być prawda, bo opowieść słyszałem z kilku ust, a co najmniej jeden raz był przy tym obecny również główny bohater wydarzeń - zadowolony z siebie pan Tadeusz.
Na stację zgłosiło się dwóch albo trzech mieszkańców Kurpiowszczyzny z prośbą o podstawienie wagonu na przewiezienie jakiegoś rolniczego sprzętu. Któryś z kolejarzy uśmiechnął się znacząco i powiedział, że „jak się da, to się zrobi...” Nie musiał powtarzać tych słów po raz drugi, bo w odpowiedzi usłyszał, że „krzywdy nie będzie” i już po chwili mieszana grupa cywili i kolejarzy udała się na rampę. Kolejarze pokazali wagon, do którego można załadować dobytek i wszyscy znaleźli się w jego ustronnym, zacisznym wnętrzu.
Wtedy jeden z klientów sięgnął do wielkiej torby i wyciągnął litrową butelkę z tak dobrze znanym płynem, wyjął też spory bochenek chleba i kiełbasę „swojej roboty”. Twarze kolejarzom pojaśniały, ale jednocześnie spojrzeli pytająco jeden na drugiego, kiedy dowiedzieli się, że „kupcy” nie mają żadnego „szkła”. Okazało się, że kolejarze też byli na tyle roztargnieni, że żaden nie pamiętał o „musztardówce”, tak niezbędnej podczas załatwiania podobnych transakcji.
Wtedy ktoś śpieszący się do swoich obowiązków, albo być może bardziej zniecierpliwiony stwierdził, że szkoda czasu na zbędne dyskusje i zaproponował żeby częstować się bezpośrednio z butelki. Dodał przy tym, że nikt nie wygląda na chorego, a ponadto wyjaśnił, iż alkohol zabija wszelkie zarazki. Butelka znalazła się w rękach któregoś kolejarza, ale widocznie niezbyt doświadczonego, bo chwilę stał bezradnie i rozglądał się po bokach, jakby czekał na dalsze instrukcje.
Kolega, stojący obok, o sylwetce atlety, widocznie miał dość tego ociągania się, bo zdecydowanie oświadczył, że może zacząć pierwszy. Potem sięgnął po butelkę... Była duża i ciężka i chyba dlatego dobrze ułożyła się w jego potężnej dłoni. Uśmiechnął się, kiedy wyczuł na sobie wzrok całej grupy, powtórzył jeszcze raz, że szkoda czasu. Następnie stanął mocno w rozkroku, zakręcił butelką i odchylając mocno głowę do tyłu, umieścił ją, odwróconą dnem do góry, nad otwartymi ustami. Wyprostował się i opuścił rękę z pustym naczyniem, kiedy już nic nie kapało. Jeszcze stał równo i potrafił nadal uśmiechać się, a chwilową ciszę przerwał słowami, które skierował do amatorów lekkiego zarobku. Powiedział, żeby wyjęli z torby poczęstunek dla pozostałych kolegów, bo pierwsza butelka jest już pusta.
Na te słowa któryś szabrownik zdjął czapkę z głowy i ze słowami: „... a kto was napoi...” rzucił kolejarzom pod nogi. Potem odwrócił się i poszedł przed siebie. Pozostali nie rzucili czapek, ale poszli w ślad za nim, ze spuszczonymi głowami. Koledzy pana Tadka nie poznali smaku dobrze znanego płynu „swojej roboty”, a on w tym dniu nie wypowiedział już żadnego komentarza. Pracować nie mógł, ale zdołał o własnych siłach dojść do drewnianego pudła wagonu towarowego, pozbawionego kół i ustawionego na specjalnym fundamencie. Pomieszczenie to, przesycone odurzającymi oparami z czarnych ubrań roboczych, nasiąkniętych smarami, służyło za schronisko dla drużyn manewrowych. Spał tam wiele godzin nie przejmując się niczym.
Praca w Ekspedycji towarowej przebiegała znacznie spokojniej, niż to miało miejsce w Szczytnie, ale nadal czułem się tu pracownikiem zatrudnionym na okres przejściowy i wiedziałem, że w którymś dniu Giżycko opuszczę. Niezależnie od tego z dnia na dzień, a mówiąc dokładnie z tygodnia na tydzień, odkładałem wyjazd do Dyrektora. Przyjmował pracowników raz w tygodniu, jeśli dobrze pamiętam w piątki, a one mijały szybko, jeden za drugim. Raz nie mogłem wyjechać, bo właśnie w tym dniu pracowałem, drugi raz nie pojechałem bez żadnego powodu.
Do Olsztyna nie jechałem, ale co raz częściej zaglądałem do kasy biletowej, szczególnie kiedy dyżur miała tam wysoka, szczupła dziewczyna, która miała w sobie coś z cyganki. Przebywałem z nią coraz dłużej i częściej i chyba zacząłem zapominać o wyjeździe do Dyrektora z zamiarem ponowienia swej prośby. Potem usłyszałem od zwierzchnika: „... Panie Zenek, jeśli Panu tak bardzo nie śpieszy się do domu, to może Pan jeszcze popracować u nas...”
Potem dość szybko moje życie uległo radykalnej zmianie, bo spotkania z Danką z dnia na dzień stawały się dłuższe i bardziej bliskie, a po kilku kolejnych tygodniach kawalerski etap mego życiorysu pozostał tylko we wspomnieniach. Na okres przejściowy zamieszkaliśmy u rodziców żony, na wsi. Nie zdążyliśmy jeszcze dokładnie zastanowić się nad tym, gdzie będziemy mieszkać w przyszłości, jak otrzymaliśmy propozycję przeniesienia się do Lidzbarka Warmińskiego. Dyrektor proponował mieszkanie służbowe oraz prace dla mnie i żony.
Wtedy, bez większej dyskusji i najmniejszych wątpliwości, postanowiliśmy wspólnie, że nigdzie nie pojedziemy. Kiedy wracam myślami do tamtej chwili, to w żaden sposób nie mogę znaleźć jakichkolwiek rozsądnych argumentów, przemawiających na korzyść podjętej decyzji, po której dalsze lata życia zostały związane z Giżyckiem, a nie z Lidzbarkiem. Może wypadało wtedy tamto miasto przynajmniej odwiedzić, obejrzeć. Mieliśmy przecież darmowe bilety.
Regułą było, że mieszkania kolejowe znajdowały się w budynku dworca albo w pobliżu stacji. Praca byłaby praktycznie na miejscu, być może nawet do emerytury. Nie istniałby problem dojazdów. Uzyskalibyśmy znacznie korzystniejsze warunki niż te, które mieliśmy zostając w Giżycku. Ponadto, chociaż Lidzbark leżał poza terenem Mazur, to przez miasto płynęła Łyna, w jakimś stopniu przypominająca Niemen, a w Giżycku nie było żadnej rzeki. Z propozycji zwierzchnika jednak zrezygnowaliśmy. Czy to fale Niegocina miały taki wpływ?
W efekcie zamieszkaliśmy na wsi, z rodzicami żony i pięć lat dojeżdżaliśmy do pracy, czaszami czekając na opóźnione pociągi po kilka godzin. Nie istniała możliwość uzyskania mieszkania służbowego. Mogliśmy liczyć jedynie na spółdzielcze z obowiązującym wkładem własnym, na który musieliśmy zaciągnąć pożyczkę.
Mijały miesiące, a praca, którą wykonywałem podobała się coraz mniej. Żona również znalazła argumenty na to, bym rozstał się z PKP. Byliśmy zgodni, że nadszedł najwyższy czas, żebym poszukał sobie innego zajęcia. Co prawda kierowaliśmy się nieco odmiennymi argumentami, ale cel był ten sam. Po zrezygnowaniu z wyjazdu do Lidzbarka wiedziałem, że szansa na awans jest nikła. Ponadto zaczynało nudzić wykonywanie tych samych, nadmiernie prostych i łatwych czynności. Pragnąłem przyjąć na siebie obowiązki nie ograniczone tak ściśle szczegółowymi instrukcjami, stwarzające możliwości wyboru z alternatywnych rozwiązań, dające szanse na samodzielne myślenie i decydowanie. Chciałem mieć pracę stwarzającą nowe, za każdym razem inne wezwania.
Byłem przekonany, że na Kolei na taką pracę możliwości już nie mam, a ponadto w tym czasie dość powszechna była opinia, że na Kolei zostają sami nieudacznicy, bo „kto ma w głowie olej - ten omija Kolej”. Pod tym względem w naszym małżeństwie istniały prawie identyczne poglądy, tak samo jak wcześnie, kiedy postanowiliśmy zrezygnować z Lidzbarka i pozostać w Giżycku. Nie miałem wątpliwości - musiałem sobie znaleźć jakąś inną pracę...