Ty ruskaja bałda

From Giżycko


Przyjechaliśmy do Polski w tym czasie, kiedy młodsi bracia byli w wieku szkolnym. Wkrótce całą trójką rozpoczęli naukę w polskiej szkole, w Szczytnie. Nie mieli większych trudności z żadnym przedmiotem, prócz języka polskiego. To nie były zaległości, a po prostu brak wiedzy i trudno się temu dziwić. Przecież żaden brat w okresie poprzednim nie był na lekcji „polskiego” ani jednej godziny. Tego chyba nie mógł zrozumieć nauczyciel, który na błędną wypowiedź powiedział do brata przy całej klasie „...Ty ruskaja bałda, ...ciebie nie da się nauczyć”.
Nie wiem, jakie kwalifikacje miał tamten „pedagog”, jak bardzo wysoko oceniał poziom swej wiedzy i umiejętności, ale brat sobie z nauką poradził nie najgorzej, chociaż nie był prymusem. Z całą trójką młodszych braci nie było najmniejszego problemu. Chodzili do szkoły, nawiązali znajomości, chyba czuli się całkiem dobrze. Ponownie powstał problem ze mną. Miałem ukończoną szkołę rosyjską o poziomie średnim. W Polsce radzieckie świadectwa maturalne były traktowane na równi z polskimi. Nie musiałem więc chodzić do szkoły nie tylko z powodu wieku, ale powstała konieczność znalezienia pracy. Kilka hektarów ziemi piątej i szóstej klasy, które nazywało się gospodarstwem, nie mogło być uznane za warsztat pracy. Gospodarzyć miał ojciec, a nasze obowiązki sprowadzały się do pomagania, głównie podczas cięższych prac sezonowych. Ojciec nadal uważał siebie za wystarczająco silnego i sprawnego fizycznie.
Tylko czasami wyrażał obawy, że kolektywizacja może dotrzeć również do Polski, chociaż tak bardzo w to nie wierzył tym bardziej, że sąsiedzi na takie słowa reagowali gniewnie i twierdzili, że nikt nie zmusi polskich chłopów do żadnej wspólnoty. Ojciec widocznie z tymi poglądami w pełni się zgadzał, bo w przeciwnym wypadku nie zdecydowałby się na ponowne kupowanie ziemi. Nie zapomniał krzywdy wyrządzonej przez system radzieckich kołchozów. Ziemię, którą nabył na Kresach musiał „na własną prośbę” oddać do kołchozu i podczas wyjazdu do Polski nie otrzymał za nią nawet przysłowiowej „kopiejki”. Tamtej straty nie zrekompensowały żadne rządy.
W tym czasie rodzice nawiązywali przeważnie przypadkowe kontakty z coraz innymi osobami z „naszych stron”. Wszyscy znaleźli się tu w pierwszych miesiącach po zakończeniu wojny, w ramach pierwszej repatriacji. Zdecydowana większość rozmówców przekonywała, że na nowych terenach czują się dobrze, chociaż została tęsknota za utraconymi stronami rodzinnymi i pamięć o nich jest ciągle żywa. Potem uzupełniali wypowiedzi stwierdzeniami, że żyje się dla dzieci i najważniejsze jest żeby oni byli szczęśliwi.
Dość szybko zauważyłem, iż mieli racje wszyscy ci, którzy twierdzili, że możliwości kierowania swoim losem są znacznie większe w Polsce, niż to było w Kraju Rad. Już po pierwszych tygodniach pobytu miałem dowód osobisty. Mogłem swobodnie poruszać się po całym kraju. Problem mieszkaniowy jedynie stwarzał ograniczenia. Ale na podstawie relacji osób, które znalazły się w Polsce zaraz po wojnie wynikało, że nie zachodzi konieczność poszukiwania pracy w innym regionie, bo wystarcza jej na miejscu. Dowodem tego są dzieci uchodźców z okresu pierwszej repatriacji, które szybko dostosowały się do nowych warunków. Zależnie od wieku wszyscy uczyli się lub pracowali i byli szczęśliwi. Byliśmy przekonywani, że w szybkim terminie zapomnimy o biedzie, w której mieszkaliśmy w „swoich stronach”. Następne pokolenia może nawet nie zechcą słuchać wspomnień swoich dziadków o minionych czasach i ojczyźnie za Bugiem.
Za pośrednictwem tych samych, albo innych słów, powtarzano podobne myśli. Pokolenie rodziców na każdym kroku chciało mieć potwierdzenie, że postąpili słusznie, kiedy podporządkowując się wyrokom losu opuścili strony rodzinne, chociaż było to niezmiernie przykre, nie zgodne z uczuciami tkwiącymi ciągle w głębi duszy. Dla swego usprawiedliwienia tworzyli teorię, że dla osób starszych, których życie zbliża się ku końcowi, nie istnieją żadne perspektywy również w Polsce, ale sam fakt większej wolności ma też ogromne znaczenie. Przecież w Polsce nawet kościołów nikt nie zamyka, nikt nie prześladuje za okazywanie uczuć religijnych, za to że uczestniczy się w nabożeństwach i szuka duchowego wsparcia, które daje wiara. Tam, skąd przyjechaliśmy, wszystko to zostało wykreślone nawet ze sfery marzeń. Słyszałem kolejny raz, że tutaj jesteśmy wśród swoich, że dzieci chodzą do polskiej szkoły, są wśród Polaków.
Takie spotkania i rozmowy również przyczyniały się do tego, że u rodziców z miesiąca na miesiąc rozrastało się przekonanie, iż postąpili słusznie decydując się na wyjazd. Może to nie był entuzjazm, ale nie mieli już żadnej wątpliwości, że nie pomylili się, kiedy postanowili opuścić kraj swoich ojców i dziadów. Ojciec powracał do tego tematu wielokrotnie. Sam sobie zadawał pytanie, sam na nie odpowiadał, wyszukując i wypowiadając głośno nowe, albo te same argumenty w zmienionej formie, przekonując któregoś syna do dobrze znanej argumentacji. Nad tym problemem zbytnio nie zastanawiałem się. Z poglądami ojca zgadzałem się coraz bardziej, chociaż nie potwierdzałem tego głośno. Widocznie chciałem usłyszeć tych argumentów więcej.
Mijały kolejne tygodnie od naszego przyjazdu. Rodzice mieli swoje gospodarstwo, chociaż ziemia była jeszcze zamarznięta. Młodsi bracia chodzili do szkoły, a ja nadal zostawałem bez żadnego „przydziału”. Widocznie ciążyło fatum uchylania się od pracy, które zrodziło się w Związku Radzieckim. Co prawda, w sposób energiczny nie szukałem pracy, bo nawet nie wiedziałem, do czego się nadaję. Przecież nie miałem wyuczonego żadnego zawodu, a słaba znajomość języka polskiego stwarzała dodatkowe ograniczenia. Ponadto była jeszcze zima, a o pracę łatwiej wiosną.
W tym zakresie starania ojca były chyba większe, bo wspominał o moim problemie często podczas różnych rozmów. W tym czasie nawiązaliśmy też kontakt z rodziną państwa Pruszkowskich, którzy wyjechali do Polski parę miesięcy przed nami i zamieszkali bardzo blisko, bo w Olsztynie. Do wzajemnych odwiedzin dochodziło dość często. Podczas jednej takiej rozmowy z ich krewnym - pracował na PKP jako maszynista - ojciec ponownie poruszył temat znalezienie pracy dla mnie. Ku swemu zaskoczeniu usłyszałem, że nie będzie żadnych problemów z zatrudnieniem się na kolej, bo jest to ogromna firma i zawsze potrzebuje nowych pracowników jak nie w jednym dziale, to w innym. Zrodziła się nadzieja pracy i to nie byle gdzie, a na kolei. Rodzice dobrze pamiętali, że przed wojną pracownicy w kolejarskich mundurach cieszyli się wielkim szacunkiem i dobrze zarabiali. Wierzyli, że mniej więcej tak samo jest w czasach obecnych.
W następnym dniu pojechałem do Olsztyna, spotkałem się z już znaną mi osobą, którą teraz ujrzałem w mundurze. Być może mundur dodawał większej powagi i pewności. Ten pan wiedział do którego budynki należy pójść, z kim rozmawiać. Podczas pierwszego, a jednocześnie jedynego spotkania z kierownikiem jednostki nadrzędnej nad pobliskimi stacjami, wśród których było i Szczytno, zostałem przyjęty na dziewięciomiesięczne szkolenie z poborami w wysokości około tysiąca złotych.
Było to pod koniec marca, a więc po trzech miesiącach od przyjazdu do Polski. Rozpocząłem prace w ogromnej, państwowej firmie, bez żadnej obawy, że trafię do kołchozu, albo na jakąś budowę na dalekiej północy lub w głębi Syberii. Już wkrótce wiedziałem, że dokonałem dobrego wyboru. Powtarzał to za każdym razem inny pracownik PKP. Słyszałem, że kolej jest i będzie zawsze i chociaż praca nie jest łatwa, bo nie ustaje w niedziele i święta, że dla pracowników zatrudnionych na zmiany nie ma różnicy między dniem i nocą, to mimo to do takiego stylu życia można przyzwyczaić się i nie mieć powodów do narzekań.
Być może nie potrafiłem jeszcze docenić wszystkich pozytywów zatrudnienia się w tej firmie, ale widząc spokój rodziców, a szczególnie nie ukrywaną radość mamy, zaczynałem wierzyć, że być może jest to jedno z najlepszych rozwiązań. Ważny był też fakt, że po odbyciu służby wojskowej zostanę przyjęty na to same stanowisko, na dotychczasowych warunkach. I wreszcie to, co najważniejsze - zacząłem przynosić do domu zarobione pieniądze. Był to poważny zastrzyk dla naszej rodziny. O tak wysokich poborach w Związku Radzieckim nie mogłem marzyć, nawet gdybym nadal pracował w stolarni. Wypada jednak mówić, że pieniądze „otrzymywałem” a nie zarabiałem, bo tak naprawdę nic nie robiłem, za nic nie odpowiadałem. Była to tak zwana „praktyka - staż” - poznawanie pracy poprzez obserwację i ewentualnie wykonywanie niektórych czynności za właściwego pracownika, ale tylko wtedy, kiedy uznał, że może na to pozwolić. Razem ze mną poznawała tajniki pracy na PKP, już nie w teorii a na praktyce, kilkuosobowa grupa uczniów ostatniej klasy technikum kolejowego z Olsztyna.
Zapoznawałem się kolejno z zakresem obowiązków na poszczególnych stanowiskach, na stacji w Szczytnie. Przepisów musiałem uczyć się we własnym zakresie. Po zakończeniu szkolenia czekał mnie egzamin, a od wyniku zależało, czy PKP podpisze umowę na zatrudnienie na stałe. Takie warunki były jeszcze jednym czynnikiem zmuszającym do podnoszenia poziomu władania językiem polskim, zarówno w formie ustnej, jak i pisemnej. Niewątpliwie, pozytywne oddziaływanie w tym kierunku miał fakt ciągłego przebywania w zakładzie pracy, wśród osób rozmawiających wyłącznie po polsku.
Najpierw znalazłem się w kasie biletowej, gdzie obserwowałem pracę kasjerów sprzedających bilety, a w ramach ćwiczeń uczyłem się wyliczać należności czasami na dość skomplikowanych trasach, ze zmianą pociągów z osobowego na pośpieszny i odwrotnie, z różnego rodzaju ulgami. Kiedy nie było kolejki przed okienkiem, niektórzy kasjerzy informowali dodatkowo o swojej pracy, ale najczęściej zasypywali pytaniami o tym, jak się żyło w radzieckim państwie, jak się podoba Polska i czy przyzwyczaiłem się do warunków tu obowiązujących, czy nie tęsknię za opuszczonym krajem. Często pytali się gdzie się nauczyłem mówić i pisać po polsku. Chcieli koniecznie wiedzieć, czy na tamtych terenach były szkoły polskie, w jakim języku rozmawialiśmy w domu: po polsku, czy po rosyjsku? Pytania te powtarzały się w każdym nowym dziale, po pierwszych minutach rozmowy z kolejnymi pracownikami. Chociaż już nie używałem rosyjskich słów, potrafili poznać, że przyjechałem ze Wschodu po pierwszych moich słowach, po krótkiej informacji, że zgłaszam się na szkolenie.
Bardzo rzadko, ale miały miejsce i takie sytuacje, kiedy ktoś pytał się jak i dlaczego nasza rodzina znalazła się na terenie Rosji. Tego typu pytania wydawały się bardzo dziwne, bo wcześniej zdążyłem powiedzieć skąd przyjechaliśmy. Stołpiec mógł ktoś nie znać, ale o Nowogródku powinien był słyszeć chyba każdy. Jeszcze dziwniejsze było to, że niektórym osobom musiałem przypominać, iż granice Polski przed wojną przebiegały inaczej. Większość rozmówców znała jednak historię i geografię na takim poziomie, że po chwili słyszałem jakiś osobiste przeżycia, związane ze zmianami granic państwowych, po zakończeniu wojny. Niektórzy zastanawiali się czy dla Polski i Polaków wyszło to na lepsze, czy na gorsze. Dość często, jako podsumowanie takiej rozmowy słyszałem stwierdzenie, że na wszystkie te wielkie wydarzenia nie mamy żadnego wpływu i musimy podporządkować się warunkom wyznaczanym przez los.
Chyba jednak u nikogo, kto mieszkał poprzednio po tej stronie Bugu, nie zauważyłem żadnego poczucia tęsknoty z powodu zmiany granic i utraty przez Polskę terenów zwanych Kresami Wschodnimi. Odnosiłem wrażenie, że byli bardziej zadowoleni z przyłączonych do Polski Ziem Zachodnich, a szczególnie Północnych.
Zgodnie z programem szkolenia znalazłem się też na praktyce wśród tak zwanych drużyn manewrowych, to jest w tej grupie pracowników, których pracę poznałem siedząc w wagonie podążającym z Brześcia, do Szczytna. Już dobrze wiedziałem, że ostrzegawcza nalepka na wagonie miała istotny wpływ na sposób przetaczania. Jeśli nie było nalepek, to wagon był traktowany jak pusty, albo załadowany towarem, który nie ulega uszkodzeniu podczas gwałtownego zderzania. Wagon z nalepkami rzucał się w oczy z daleka i przestawiano go z toru na tor ostrożnie, chociaż czasami zdarzało się, że również był uderzony mocno. Ale były to tylko nieliczne przypadki.
Moje zainteresowanie pracą wzrastało w miarę jak przechodziłem od jednej grupy do drugiej. Po powrocie do domu opowiadałem o znaczeniu, roli i szczegółach funkcjonowania poszczególnych działów, o obowiązkach pracowników i chyba nawet nie zauważałem jak z dnia na dzień nie tylko lepiej wypowiadam swoje myśli w języku polskim, ale też coraz bardziej oswajałem się z nowym otoczeniem, chociaż nie potrafiłem nazwać miasta i okolic swoją ojczyzną.
Na praktyce, czyli tak zwanym stażu, byłem dziewięć miesięcy. Przebywałem przy coraz innych grupach pracowników, wykonujących inne czynności, z innym zakresem obowiązków i odpowiedzialności. Z zainteresowaniem poznawałem funkcjonowanie ogromnej instytucji o pracy której jeszcze kilka miesięcy temu nie miałem żadnego pojęcia. Tylko ojciec nie mógł się nadziwić, za co dostawałem pieniądze, bo przecież nic nie robiłem. Wielokrotnie powtarzał, że coś takiego jest możliwe tylko w Polsce, bo w żadnym innym kraju nikt nie płaci za samo przychodzenie do „pracy”. Próbowałem wyjaśniać, że jest to szkolenie, a po zdaniu egzaminu, rozpocznę pracę w którymś dziale. Ojciec komentował, że w takim przypadku to ja powinienem płacić za naukę, a nie odwrotnie. Nasze rozmowy nie wywołały żadnej rewolucji, zostało wszystko tak, jak ustaliły władze PKP.
Absolwenci technikum kolejowego, z którymi przebywałem razem, interesowali się swoimi podręcznikami, przepisami i pracą tylko od czasu do czasu. Najczęściej czekali na moment, kiedy zawiadowca stacji zakończy obchód poszczególnych stanowisk, a więc w danym dniu po raz drugi nie przyjdzie, i przystępowali do rozwiązywania krzyżówek. Będąc uczestnikiem tej rozrywki uzyskiwałem znacznie większe korzyści niż oni, bo za każdym razem poznawałem nowe wyrazy, uczułem się zasad pisowni, wzbogacałem swoje ubogie słownictwo.
Niezależnie od tego, czy słuchałem wypowiedzi osób starszych, czy tak samo młodych jak ja, – czyli przed wojskiem, mogłem wyciągnąć tylko jeden wniosek. Zarówno jedni jak i drudzy uważali całe tereny byłych Prus Wschodnich za swoją ojczyznę, nienaruszalną część Polski, nie wyobrażali możliwości zmiany granic i opuszczenia tych ziem.
W tym samym czasie, tysiące rodzin polskich na terenach byłych Kresów Wschodnich, czekało na zmianę granic, na powrót do stanu sprzed 17 września 1939 roku. Wiara niektórych osób była tak wielka, że nawet podczas drugiej repatriacji nie zdecydowali się na wyjazd, a zostali na ziemi ojców, być może wierząc w to, że nie muszą jechać do Polski, bo to Polska wróci do nich. Dla Polaków, którzy od pokoleń mieszkali na tamtych terenach, przywrócenie granic z okresu przed wybuchem drugiej wojny światowej wydawało się marzeniem tak naturalnym, jak wiara w to, że nadejdą takie czasy, kiedy będą mogli kupić chleb bez konieczności ustawiania się w kolejce, od połowy nocy.
Polska, do której przyjechałem, była całkiem innym krajem. Rozmawiałem z chłopcami w swoim wieku, ale czasami odnosiłem wrażenie, że należymy do innych światów. Oni dziwili się i nie mogli uwierzyć, iż mogą być problemy z kupieniem chleba. Mieli odwagę narzekać, że w sprzedaży czasami brakuje kiełbasy!
Nie mogli zrozumieć, że tam, gdzie mieszkałem, większość domów zarówno na wsi jak i w mieście, mniej więcej takim jak Szczytno, było wykonane z drewna. Dziwili się, kiedy opowiadałem, że podstawowym materiałem budowlanym były wysokie sosny, a wyciosane z nich bale tworzyły ściany. Chyba celowo udawali zdziwienie, kiedy chcieli żebym szczegółowo wyjaśnił, w jaki sposób obronić się w takim mieszkaniu przed śniegiem wciskającym się do wnętrza wraz z wiatrem przez szpary.
Być może uważali, że kraj w którym buduje się z cegły osiągnął wyższy poziom cywilizacyjny i być może byli dumni z tego powodu. Mogli tak uważać, mogli nawet się cieszyć, ale nie czułem kompleksu niższości, że wyrosłem wśród ludności, która nie budowała swych mieszkań z cegły. Na pewno byłem dumny, kiedy tłumaczyłem, że między klocami ułożonymi przez fachowca nie ma żadnych szpar, a drewno jako naturalny wytwór przyrody stwarza bardziej miłe warunki w mieszkaniu, niż sztuczna, zimna cegła.

Brak komentarzy: