Gdzie szumią fale Niegocina

From Giżycko


Zanim nadszedł czas poszukiwania nowej pracy, był etap podczas którego zapoznawałem się z miastem. Moje zamiłowanie do pieszych wędrówek powodowało, że nawet podczas zwiedzania Warszawy, do której byłem zaproszony przez wujka Witka i ciotkę Helenę, rzadko korzystałem z tramwajów i autobusów. Podobnie, podczas służby wojskowej w Krakowie i Bielsku-Białej, starałem się wychodzić na przepustki z kolegami, którzy lubili tak samo piesze spacery. Nawet nie podejrzewałem, że po Giżycku, w tamtych latach, można było poruszać się inaczej. Nie miałem wątpliwości, że nie muszę szukać żadnego autobusu, a przemieszczając się bez pośpiechu na własnych nogach zobaczę znacznie więcej. Gdyby autobus kursował po mieście, to dokąd bym miał nim jechać? Do jakiejś sąsiedniej wsi, czy do tak zwanej dzielnicy „przemysłowej”? W pierwszych dniach swego pobytu w nowym mieście jeszcze nawet nie wiedziałem, że taka dzielnica istnieje, ale wkrótce nie tylko ta informacja przestała być dla mnie czymś niezwykłym.
Jednym z obowiązków w nowym miejscu pracy było uczestniczenie na wszystkich Sesjach Miejskiej Rady Narodowej, a na każdej dowiadywałem się czegoś nowego z zakresu funkcjonowania miasta. Pamiętam, jak na jednej z nich, Przewodniczący osobiście przemawiał z trybuny i poinformował radnych oraz zaproszonych gości, że władze miejskie, wychodząc na spotkanie klasie robotniczej, a zwłaszcza pragnąc ułatwić życie kobietom, podjęły jakże ważną decyzję, bo zakupiły kilka autobusów i już uruchomiły pierwszą linię komunikacji miejskiej. Od tego dnia panie, które pracują w najdalej położonych zakładach, nie muszą pedałować na swoich rowerkach w słocie i deszczu, nie będą marznąć podczas zimowych zamieci. Przypomniał, że największe zakłady, zatrudniające po kilkaset osób, są oddalone od centrum miasta aż o kilka kilometrów. Są to Zakłady Rybne, z jednej strony miasta, i Wytwórnia Pieczywa Cukierniczego, z drugiej strony, tuż przed Wilkasami. W chwili obecnej, kiedy piszę te wspomnienia, oba zakłady nie istnieją. Mijający czas dokonał zmian, które w tamtych latach nie mogły się zrodzić w żadnym umyśle.
Bezpośrednio w Wilkasach, niewielkiej miejscowości tuż za granicami miasta, w tamtych latach znajdował się wielki zakład, który zatrudniał ponad tysiąc osób. Nosił najpierw zagadkową nazwę „A-23”. Okazuje się, że nie produkowano tam żadnej tajemniczej „A-paratury”, a tylko różnego typu lampy oświetleniowe. Zaszyfrowana nazwa istniała być może jedynie z tego powody, że znaczny procent wyrobów był eksportowany do ówczesnego Związku Radzieckiego. Potem, widocznie ktoś doszedł do przekonania, że społeczeństwo stało się już na tyle świadome i odpowiedzialne, że można nie ukrywać przed nim tego faktu i zezwolił na zmianę nazwy zakładu. Od pewnego dnia ci sami pracownicy, przekraczając tę samą bramę portierni wchodzili na teren Zakładów Sprzętu Oświetleniowego w Wilkasach. Ktoś powiedział, że teraz Zakład zaczął nazywać się bardziej normalnie, nazwa stała się bez porównania przyjemniejsza dla ucha. Może miał częściowo rację, ale powinien był pamiętać, że początki nowego systemu budowano w wyjątkowo napiętej sytuacji.
Trochę wybiegłem ze swoimi wspomnieniami do przodu, ale widocznie dopiero teraz doceniłem jak wiele zależy od osób, które zajmują ważne stanowiska, na różnych szczeblach zarządzania krajem. Pozwala to im na podejmowanie najróżniejszych decyzji, przeważnie dotyczących dziesiątków innych osób, pozbawionych takiej możliwości. Decyzja o zakupie autobusów ulżyła kobietom, a one wyrażając swoją wdzięczność władzy, mogły teraz pracować jeszcze wydajniej dla dobra ojczyzny. Decyzja o zmianie nazwy zakładu pracy, mimo z pozoru błahej i mało istotnej, miała ogromny wpływ na psychiczne samopoczucie załogi, a więc, w końcowym efekcie, również decydowała o wydajności pracy. Teraz setki robotników, mogło spokojnie prowadzić rozmowy z podobnymi sobie kolegami, z innych przedsiębiorstw państwowych, przy kuflu piwa. Już nikt nie musiał udawać, że nie wie, co się w jego zakładzie produkuje i dokąd jest wysyłane. Każdy mógł być szczery i nie obawiać się żadnych konsekwencji za zdradę tajemnicy zakładowej, noszącej rangę tajemnicy o znaczeniu państwowym, a może nawet decydującej o potędze i bezpieczeństwie całego układu zaprzyjaźnionych państw. Poprzednia nazwa tworzyła mit tajemniczości i była być może jednym z drobnych elementów minionego okresu „nieprawidłowości i wypaczeń”. Ale przecież władze partyjne i państwowe we własnym zakresie dokonały niezbędnej krytyki i samokrytyki oraz zapewniły społeczeństwo, że podobne przypadki nie będą miały więcej miejsca.
Z powodu nadmiernego zastanawiania się nad różnego rodzaju konsekwencjami, wywołanymi najróżniejszymi decyzjami wysoko postawionych osób, wysunąłem się w swym pisaniu niepotrzebnie zbyt daleko do przodu. Widocznie zapomniałem, że próby wysuwania się w tamtych latach nie były mile widziane. Każdy powinien był znać swoje miejsce w szeregu i sumiennie wykonywać powierzone obowiązki. Tylko kolektyw mógł zauważyć wybitną osobę i zarekomendować ją na bardziej odpowiedzialne stanowisko, do awansu, albo jeszcze gdzieś wyżej, na przykład na radnego lub nawet na posła. W dzisiejszych czasach o tamtej, uniwersalnej regule zapomnieli nawet ci, którzy wtedy ją tak usilnie propagowali. Nie musieliśmy czekać długo na efekty takiej beztroski. Teraz powstało taka ilość różnorodnych partii, że przywódcy niektórych nie potrafią czasami odróżnić programu własnego od konkurencyjnego. Rodzą się coraz inne pomysły na nazwy, a tylu jest chętnych do kierowania całym państwem, że niechcący przypomina się jedno z haseł przywódcy, którego myśli miały być wiecznie żywe, że w nadchodzącej erze powszechnej równości i dobrobytu każda kucharka będzie mogła rządzić państwem.
Jak się obecnie obserwuje i słucha niektórych przedstawicieli narodu, wybranych do najbardziej uprzywilejowanej grupy, w której można dużo mówić - przeważnie o niczym, za nic nie odpowiadać i brać duże pieniądze, to rodzi się myśl, że w naszym kraju są już kucharki wśród najwyższych władz i często podejmują decyzję nawet na te tematy, o których słyszą po raz pierwszy. Rozstrzygają też o najróżniejszych innych sprawach rangi państwowej, a przede wszystkim o podziale pieniędzy i pracy między obywatelami kraju. Umiejętności swoje potrafili podnosić wyjątkowo szybko i już wkrótce nauczyli się czynić to tak doskonale, że w ręce osób zajętych ciężką pracą nie trafia zbyt wiele złotówek. Płyną one przeważnie do rąk wolnych od pracy. Osoby te dość często ukazują swoje twarze w telewizji, informują społeczeństwo, że osiągają szczyty zadowolenia ze swojej działalności i będą tym dłużej szczęśliwi, im dłużej pozostaną na wysokich stanowiskach.
Znowu coś nie na temat. Brakuje mi jednak systematyczności. Ciągle schodzą na boczne „tory”, zamiast postępować zgodnie z wcześniejszym planem. Może powodem tych dygresji jest to, iż mam zamiar pisać o pracy w instytucji, w której o „torach” prawie nic nie wiedzieli, a na dodatek tak naprawdę zacząłem pisać bez żadnego planu, bo jakiż plan może sobie opracować początkujący emeryt. W tamtym roku, o którym teraz wspominam, miałem do emerytury jeszcze bardzo daleko. Nie potrafiłem siebie w takiej roli wyobrazić, chociaż o przyszłości wiedziałem bardzo dużo i to nie podstawie własnej wyobraźni, ale w oparciu o rzetelne informacje środków masowego przekazu i zapewnienia najważniejszych przywódców. Wiedziałem, że dobrobyt zbliża się znacznie szybciej, niż przybywa lat memu pokoleniu. Nie miałem wątpliwości, że ujrzę go wcześniej, niż rozpocznę swój wiek emerytalny.

Dziewczyny w mini

From Giżycko


Ale wtedy, na pierwszym spacerze po mieście, w którym zatrzymałem się na krótko, a zostałem na długo, wiedziałem jedynie, że jest siedzibą powiatu, mniej więcej takiej samej wielkości, jak kilka innych podobnych miast w naszym województwie. Jedynie Olsztyn, jako centrum wszystkich władz wyższego szczebla, był znacznie większy od dowolnego innego miasta Warmii i Mazur. Dość szybko przekonałem się, że Giżycko niczym szczególnym nie wyróżnia się w stosunku do dobrze znanego mi Szczytna. Natomiast Ełk wydał się znacznie większy, kiedy wraz z innymi żołnierzami dywizji powietrzno – desantowej maszerowałem jego główną ulicą, latem 1961 roku. Nam się wtedy wydawało, że uśmiechnięte dziewczyny, w sukieneczkach mini, z zachwytem patrzą na nasze wysportowane sylwetki i czerwone berety, dumnie zsunięte na bok. Czy któraś tamta dziewczyna pamięta nas jeszcze?
Giżycko poznałem prawie dziesięć lat później, niż podziwiałem dziewczyny z Ełku, ale do dnia dzisiejszego granice miasta nie uległy zmianie, chociaż niektóre dzielnice i osiedla zmieniły się tak, że trudno je poznać. Mimo że przebieg głównych ulic nie uległ zmianie, to ich otoczenie, na niektórych odcinkach, jest całkiem inne. Wtedy zdążyłem zauważyć, że zabudowa mieszkaniowa i nieliczne sklepy są jedynie w centralnej części miasta. Potem ulice przekształcały się dość szybko w pozamiejskie drogi, chociaż nie prowadziły gdzieś w pole, a do podobnych miast powiatowych. Bez ryzyka popełnienia większego błędu można było stwierdzić, że zbytnie oddalanie się od centrum nie miało żadnego sensu.
Nie musiałem spacerować po mieście zbyt długo, żeby się przekonać, że całkiem inaczej to wyglądało przynajmniej w jednym kierunku. Dziwne, ale tamta piękna ulica, raczej aleja, praktycznie już nie istnieje, a przecież jeszcze tak niedawno była dumą mieszkańców, zachęcała do długiego spaceru, bo prowadziła do pobliskiego lasu, zwanego lasem miejskim. Już na jego skraju widziało się potężne dęby, a kilkaset metrów dalej poziom zaciekawienia wyraźnie wzrastał, bo wzrok spostrzegał lustrzaną powierzchnię dwóch stawów o długiej, dość zmiennej linii brzegowej. Sama przyroda ukształtowała to miejsce w ten sposób, że stawy wpisały się w istniejące zagłębienie terenu. Wysokie drzewa otaczały je ze wszystkich stron, w niektórych miejscach zbliżały się bezpośrednio do wody, niby z zamiarem obejrzenia własnego odbicia na tle błękitnego nieba. Przy jednej ze ścieżek, biegnącej w pobliżu brzegu, znowu pojawiały się dęby. Powykręcane grube konary nie drgały nawet na silnym wietrze.
Stawy były efektem spiętrzenia wody na leśnym strumyku. Szum wody, spadającej z niewielkiej betonowej zapory, przy odrobienie wyobraźni, można było łatwo przekształcić w odgłos wielkiego wodospadu, szczególnie wtedy, kiedy nie było wiatru i w lesie panowała cisza. Ale na dół pod drzewa wiatr docierał rzadko, nawet jeśli poza lasem dmuchało mocno. Być może nie miał zamiaru schodzić tak nisko, w leśną gęstwinę, żeby później nie mieć problemów z jej opuszczeniem. O swojej obecności informował najczęściej poprzez szum chwiejących się wierzchołków, kiedy przepływał nad nimi w sobie tylko znanym kierunku.
Być może ktoś, tak samo jak ja, mógł uznać trasę do stawów i nad ich brzegami za nazbyt krótka, tym bardziej, że do dalszej wędrówki zachęcały najróżniejsze ścieżki i dróżki, prowadzące gdzieś dalej w głąb lasu. Rozchodziły się one we wszystkich kierunkach, krzyżowały pod różnym kątem. Jeśli chciało się iść dalej, to otwarty pozostawał jedynie problem odpowiedniego wyboru, bo szlak mógł prowadzić czasami po szczytach dość stromych pagórków, czasami je omijając, albo obok wilgotnych dolinek, tam gdzie nawet podczas letnich upałów woda nie wysychała do końca. Strumyk szemrzący w głębokim korycie zachęcał, żeby podjąć wędrówkę nad jego brzegami, do źródeł.
Zimą las nie tracił swego uroku, a potrafił dać coś, czego nie było latem. Tylko zimą, podczas mrozów narty sunęły lekko po nieskazitelnie białej warstwie, tylko zimą na gałązkach gęstych świerków, rosnących przy drodze, śnieg leżał jak grube pulchne okrycie i delikatnie trącony osypywał się łatwo na głowę, na plecy, za kołnierz.
Ale jeśli ktoś nie miał chęci, albo siły żeby iść bezpośrednio do lasu, ani zimą, ani w lecie, to mógł zadowolić się jedynie spacerem pod szpalerem gęsto rosnących lip, w granicach miasta. Posadził je ktoś jeszcze przed wojną, w trzech równoległych rzędach, ze specjalną ścieżką dla pieszych i rowerów. Nie docierał tu żaden huk przejeżdżających gdzieś dalej samochodów, nie istniało zagrożenie oddychania ich spalinami. Panowała cisza i zapach kwitnących lip, które tworzyły łagodny cień i w ciągu całego dnia utrzymywały orzeźwiający chłodek, nawet podczas lipcowych upałów.
Nawet bez specjalnego nastawiania uszu, dało się słyszeć radosne brzęczenie setek pszczół, które być może chciały w ten sposób zapewnić każdego spacerowicza, że zbiorą dostateczną ilość słodkiego nektaru, żeby zarówno młodzi jak i starsi mogli podczas styczniowych zamieci i lutowych mrozów ogrzać się przyjemnie szklanką gorącej herbaty, posłodzonej aromatycznym, lipcowym miodem.

Stare drzewa najpiękniejszej alei miejskiej nie wytrzymały jednak naporu rozrastającego się miasta. Najpierw przegrodziła ją nowa szkoła, potem pierwsza ulica..., następnie druga..., trzecia i w dniu dzisiejszym zostały jedynie fragmenty dawnego, pięknego ciągu spacerowego. Już nikt młody nie jest w stanie wyobrazić jak tu było przed laty. Ale w tamtym okresie nie dało się przewidzieć, że nastąpią w tym miejscu tak wielkie zmiany i to w wyjątkowo szybkim tempie. Tak samo nie dało się przewidzieć, że już za parę lat znikną i te nieliczne domy jednorodzinne, wybudowane jeszcze przed wojną, rozrzucone dość luźno na obszernym terenie, usytuowanym w kierunku południowo-wschodnim od lipowej alei. W okresie wiosennym można było widzieć jedynie ich czerwone dachy, wystające nad jednolitym, białym morzem kwiatów wysokich drzew owocowych.
Rozrastające się miasto nie kierowało się jednak żadnymi sentymentami. Domy zostały zburzone. Być może ktoś wykorzystał część materiałów, może zdążył zebrać całe cegły i wbudować ponownie w jakiś mur, zanim stojące w pogotowiu ciężkie spychacze zepchnęły resztę „gruzu”, wyrównując teren. Potrzeby miasta były tak ważne i pilne, że prace rozpoczęto prawie natychmiast po podjęciu decyzji. Stało się to wszystko na początku maja, kiedy cała przyroda z radością budzi się do nowego życia. Właśnie w tym okresie stare drzewa wisien i jabłoni były usypane białym kwieciem, być może w ten sposób okazywały swą radość z pierwszych słonecznych i ciepłych dni, zapowiadały obfity urodzaj.
Próżny był jednak wysiłek przyrody, nie potrzebnie cieszyły się oczy osób podziwiających jej urodę. Ostre lemiesze spychaczy ścięły drzewka nisko przy samej ziemi, a jeśli któreś okazało się bardziej uparte i próbowało stawić opór, to zostało wydarte z gleby, razem z korzeniami. Kwiaty, pozbawione życiodajnych soków, zwiędły szybko i opadły. Potem zepchnięto wszystko na jakąś stertę, stratowano, wtłoczono w ziemię i błoto. Tamten widok kwitnących sadów został jedynie w pamięci nielicznych osób, ale dla większości wydarzenia z przed lat szybko stały się całkiem obojętne i uleciały z pamięci. Potrzeby ogółu są zawsze ważniejsze, niż sentymenty pojedynczych osób.
Minęły kolejne miesiące i teraz dla odmiany ktoś inny zaczynał się cieszyć, bo co prawda nie odrosły wykarczowane drzewa, nie pojawiły domy wtulone w otaczające je sady, jak w jakiejś nieistniejącej bajce dla dzieci, ale w tych miejscach, gdzie jeszcze nie dawno rozpościerał się właśnie taki bajkowy krajobraz, zaczęły wyrastać z ziemi betonowe bloki. Chociaż nie były to domy, a tylko „bloki”, to mimo to niektórym osobom dawały powody do radości. Dziesiątki osób z niecierpliwością oczekiwało na chwilę, kiedy otrzyma klucze do drzwi, za którymi kryły się jakieś pokoiki i kuchnie, zapewniające miejsce nie tylko do spania.
W końcu jeszcze raz potwierdziła się dawno znana prawda, że małe, niepozorne klucze jakże często pozostają w sferze najwyższych marzeń, być może z tego powodu, że zawarta jest w nich ogromna moc. W okresie młodości, kiedy tylko sam ten fakt powinien zapewnić najwyższy poziom radości, wiele osób usycha z tęsknoty, bo nie może znaleźć kluczyka do serca osoby ukochanej. Z każdym rokiem wzrasta ilość osób, których największym marzeniem stają się kluczyki do własnego auta. Wielu nawet nie przeczuwa, że tymi małymi kluczykami otworzy wrota „bram niebieskich” i co gorsze, czasami nie tylko sobie, ale i tym osobom, którym do życia wiecznego nie spieszyło się wcale. Kluczyki otwierają drzwi do mieszkań i uruchamiają potężne spychacze.
Możemy cieszyć się jedynie z tego powodu, że tę ogromną moc, zawartą w tak małym narzędziu, uruchamiamy zawsze świadomie, po przemyślanej decyzji. Decyzja o uruchomieniu spychaczy i zepchnięciu tego, co istniało w tym rejonie również podjął ktoś po głębokim zastanowieniu się. W efekcie, w miejsce słabych drzewek i skromnych, jednorodzinnych domków stanęły wielkie, betonowe bunkry, dobrze że przeszklone. Może wtedy znalazł się nawet ktoś, kto sobie pomyślał nie śmiało, że takim działaniem niszczy się naturalne piękno przyrody, ale ktoś inny ucieszył się, bo otrzymał mieszkanie.
Chyba ponownie odszedłem zbyt daleko od celu, jakim miało być pisanie własnego pamiętnika i znalazłem się w strefie rozważań całkiem innej natury. Wracam jeszcze raz do pierwszego spaceru po mieście, w którym spędziłem większą część swego życia. Postaram się, od tego momentu postępować naprawdę konsekwentnie, pisać o wszystkim bardziej chronologicznie i bez większych dygresji.
Być może któryś czytelnik będzie próbował domyślić się, w którym kierunku skierowałem swoje pierwsze kroki, kiedy po raz pierwszy znalazłem się w Giżycku. Muszę od razu wyjaśnić, że nie w stronę Niegocina, chociaż tak bardzo lubiłem wodę ze szmerem fal. Wszystko to prawda, ale najpierw skierowałem się nie nad wodę, lecz do miasta. Cóż woda? Wszędzie taka sama, niczym się nie różni, a fale zawsze szumią podobną melodię, jeśli tylko wiatr zechce im pomóc.
Chciałem ujrzeć miasto, które powstało jako efekt czyjejś myśli i pracy rąk ludzkich, najczęściej będąc sumą wysiłku wielu pokoleń. Jezioro natomiast było wytworem przyrody i nie było żadnej zasługi mieszkańców, że znalazło się w tym miejscu. Oglądałem na mapie wielokrotnie te obszerne, niebieskie plamy, zespołu największych jezior w Polsce i mały punkcik oznaczający miasto Giżycko. Nie jeden raz pomyślałem sobie, żeby dotrzeć tu w końcu i ujrzeć miasto usytuowane w wyjątkowym punkcie. Chciałem przekonać się, jak mieszkańcy tego zakątka Ziemi Mazurskiej potrafili wykorzystać niepowtarzalne walory przyrodnicze. W tym życzeniu nie było jednak nawet namiastki chęci zmiany miejsca zamieszkania. W dalszym ciągu uważałem, że Szczytno jest pięknym miastem, mieszkają tam mili ludzi i chociaż nie ma w pobliżu wielkiej wody, to otoczenie tajemniczych, sosnowych lasów, tworzy klimat podobny do tego, jaki istniał w pobliżu utraconego Niemna.

Wały twierdzy

From Giżycko


Dość szybko doszedłem do przekonania, że w przypadku Giżycka prawdziwą atrakcję stanowiło w pierwszej kolejności wszystko to, co było związane z wielką wodą. Samo miasto nie wyróżniało się niczym nadzwyczajnym, nie miało nadmiaru ciekawych obiektów do zwiedzania i oglądania. Nie było zabudowy, którą można było nazwać „Starym miastem”. Przy głównej ulicy stały już „bloki”, które niczym nie różniły się od budowanych w innych miastach, a jakieś zainteresowanie architektoniczne mogły wzbudzić tylko niektóre budynki, znajdujące się głównie przy ulicy Pionierskiej i Dąbrowskiego.
Dzisiejszych specjalnych tabliczek, informujących o zabytku w postaci stuletniej twierdzy, wtedy jeszcze nie było. Widocznie pomysł na ich umieszczenie nikomu nie wpadł do głowy, a może nikt nie miał odwagi na podjęcie takiej decyzji. Kiedy już wiedziałem o istnieniu twierdzy i udałem się tam po raz pierwszy, to po jakimś czasie zechciałem ujrzeć to miejsce ponownie. Oglądając potężne wały i wysokie mury, próbowałem sobie uzmysłowić jak wyglądało ich tworzenie bez żadnych spychaczy i koparek, a jedynie rękoma ludzkimi, uzbrojonymi w taczki i łopaty. Wtedy ktoś miał odwagę podjąć decyzję o budowie tak wielkiego obiektu, a następnie konsekwentnie zrealizował zamiar.
Kiedy rozejrzałem się po twierdzy, to doszedłem do smutnego wniosku, że już od wielu lat nikt nie dba o ten historyczny obiekt, nie troszczy się o jego stan techniczny. Wały i mury forteczne są zostawione własnemu losowi, a mówiąc konkretniej oddziaływaniu przyrody, która niezauważalnie, lecz konsekwentnie cały czas realizuje tylko sobie znane cele. To przecież nie człowiek, a sama natura rozsiała nasiona drzew nawet w najbardziej niedostępnych zakamarkach murów, a później za pośrednictwem rozrastających się korzeni przystąpiła do rozsadzania dzieła rąk ludzkich.
Wygląd obiektu sugerował niedwuznacznie, że jeśli człowiek przestanie ingerować w przyrodę, to ona potrafi zlikwidować efekty jego działalności i przywróci wszystko do poprzedniego stanu. W tym przypadku, wydawało się, iż pierwszym etapem wieloletniego zadania jest zburzenie murów.
Coś sugerowało, że potem gruzowisko będzie przykryte coraz grubszą i obfitszą warstwą najróżniejszej roślinności. Być może następnego wsparcia udzieli wiatr, dostarczając z każdym rokiem nowych warstw piasku i innych osadów, tworząc po latach warunki dla przyszłych archeologów do prowadzenia głębokich wykopów i badań.
Widząc realne zagrożenie dla potężnego obiektu z poprzedniego wieku, mogłem domyślić się łatwo, że widocznie już nie pierwszy rok władze miejskie chcą żyć w zgodzie z naturą i mają zamiar przeszkadzać jej możliwie najmniej. Być może tu się zrodziły początki ruchów ekologicznych, a dopiero potem rozszerzyły się na cały świat, a gdyby udało się to udowodnić, to wiedza o mieście i jego sława przekroczyłaby wszelkie granice. Gdyby nic nie uległo zmianie, to być może po dziesiątkach lat, ktoś przeglądając jakieś fragmenty wyblakłych dokumentów z naszej epoki, natrafiłby na śladowe informacje o istnieniu w Giżycku obiektu, który kiedyś nazywał się Twierdzą. Taka informacja mogła spowodować napłynięcie do miasta niezliczonej rzeszy turystów. Być może nawet powstałyby „społeczne komitety kolejkowe”, zapisujące na specjalne listy wszystkich chętnych ze szpadelkami w rękach, marzących o samodzielnym odnalezieniu ponoć istniejącej kiedyś Twierdzy, czyli „Atlantydy” XX wieku usytuowanej gdzieś między wielkimi jeziorami.
Mogłem tylko zastanawiać się, dlaczego wśród współczesnych mieszkańców miasta nie może znaleźć się osoba, która podjęłaby odpowiednią decyzję, a później konsekwentnie ją zrealizowała, ratując przed zniszczeniem obiekt, który był efektem czyjejś myśli z nie tak znowu odległej przeszłości i wynikiem ciężkiej pracy setek rąk ludzkich. Uparcie nasuwał się wniosek, że odeszło na zawsze pokolenie, które bez żadnych maszyn i skomplikowanych urządzeń potrafiło wznosić ogromne budowle, a teraz nadszedł czas na pokolenie na tyle bezradne, że nie potrafi zachować dla swoich dzieci i wnuków tego wszystkiego, co otrzymało w spadku, chociaż dysponuje potężną techniką. Może właśnie z tego powodu w tamtych latach, nie było tabliczek informujących o miejscu, gdzie znajduje się Twierdza Lötzen. W tym miejscu mogę jedynie dodać, że zaczęto wreszcie na Twierdzy prace konserwatorski i zrodziła się nadzieja, że w najbliższej przyszłości obiekt nie ulegnie zniszczeniu.
Podczas spaceru po Giżycku w pewnym momencie ze zdziwieniem zauważyłem, że ulica, która biegła wzdłuż torów, nie nazywała się „Kolejowa”, tak jak to było przyjęto w innych miastach, lecz „Szelągowskiego”. Nazwisko nic mi nie mówiło. Po latach okazało się, że człowiek, którego imieniem nazwano ulicę nie zasługiwał na żadną pamięć. Ulicy przywrócono poprzednią nazwę. Po raz drugi w powojennej historii mieszkańcy dowiedzieli się, że nazywa się - „ul. Kolejowa”. Była to jedna z główniejszych ulic miasta i być może z tego powodu przy niej znalazł swoją siedzibę Narodowy Bank Polski, ale tuż obok Banku, jeszcze bliżej centrum powstał wielki zakład, w którym produkowano barakowozy.
Być może ktoś z młodego pokolenia nawet nie wie, co to „barakowóz” i do czego był potrzebny, więc wyjaśniam, że są to wielkie przyczepy na kołach, w których „urzędowali” kierownicy budów. Barakowozy stanowiły powszechny symbol rozbudowy kraju. Jeśli gdzieś pojawiał się, a następnie wokół niego wyrósł wysoki płot z tartacznych obrzynków, to można było cieszyć się na zapas. W tym miejscu powstawało coś nowego. Odzywały się czasami głosy, szczególnie osób zbyt mocno tkwiących w poprzednim systemie i przeliczających wszystko z punktu widzenia zysku, że niektóre budowy nie miały sensu. Było to nie tylko błędne myślenie, ale świadczyło też o braku wiedzy na temat nowego systemu gospodarczego, w którym zysk zaczął odgrywać drugorzędną rolę.

Dobrobyt planowany

From Giżycko


Zgodnie z ideałami, nowego systemu powszechnego dobrobytu, głównym celem przedsiębiorstw państwowych nie jest tworzenie zysku, lecz zaspokajanie wciąż rosnących potrzeb społecznych. Rodzaj i specyfika ich podlegała systematycznym przekształceniom i zmianom, a wszystko to odbywało się poprzez aktywne sterowanie centralnego planisty. Taka metoda zapewniała, że wszyscy mieszkańcy kraju w sposób zorganizowany i bez chaosu stawali się coraz szczęśliwsi, żyli bardziej dostatnio. Szczególnie dobrze widziały o tym przedstawicieli władzy, a im władza była wyższa, tym wiedza stawała się większa. Przecież na wyższym poziomie rozszerza się horyzont, zwiększa się pole widzenia. Władza też wiedziała najlepiej, że pośród wszystkich dóbr, jakich pragnie naród, czasami nie do końca uświadomiony i nie wszystko rozumiejący, najważniejszą pozostaje praca. Praca człowieka rozwija, uszlachetnia. Może jeszcze nie wszyscy mogli to pojąć, ale w końcu i do naszego kraju dotarł system, w którym człowiek pracy stał się najważniejszy.
W chwili, kiedy decydowały się losy ojczyzny, zdecydowana większość społeczeństwa, w demokratycznych i wolnych, pierwszych powojennych wyborach, z entuzjazmem wypowiedziała się właśnie za takim systemem, w którym pracy nadano pierwszorzędne znaczenie. W tamtych wyborach niestety nie brałem udziału, bo miałem zaledwie sześć lat i mieszkałem poza granicami kraju, ale nie jeden raz głosowałem, kiedy stałem się dorosłym. Demokracja podczas wyborów polegała na tym, że w lokalu wyborczym zawsze było miejsce za kotarą, ale najbardziej świadomi członkowie społeczeństwa nigdy tam nie wchodzili, lecz na wezwanie swej partii głosowali bez skreśleń, czyli na kandydatów, umieszczonych na pierwszych pozycjach listy.
Dla młodszych czytelników wyjaśniam, że wolność wyborów polegała na tym, że brało w nich udział prawie sto procent osób uprawnionych. W głosowaniu mogły nie uczestniczyć jedynie osoby o bardzo niskim poziomie uświadomienia społecznego. Nawet wśród zwykłych robotników takich osób było mało.
Tak bardzo nieuświadomionym politycznie okazał jeden kolega – pracownik „umysłowy”. Być może do dzisiaj nie uświadomił sobie, jakie problemy z tego powodu mieli jego przełożeni, a szczególnie bezpośredni zwierzchnik. Nie ma wątpliwości, że po tamtym wydarzeniu został odpowiednio przeszkolony, ale być może nadal nie rozumie swego błędu. Powinien wiedzieć, że nie pożegnał się z pracą tylko dzięki wielkiemu zaangażowaniu zwierzchnika.
Ten przykład pokazuje, że jeszcze nie wszyscy zdawali sobie sprawę z dobrodziejstwa nowego systemu i nie rozumieli, że powszechny udział w wyborach – głosowaniu jest dowodem poparcia, jakie udziela społeczeństwo swojej władzy. Być może były i takie osoby, które nie zdawały sobie sprawy, że władza nie szczędziła sił i czasu, nieustannie starała się, żeby kraj się rozwijał, a ludzie żyli dostatniej. W tym celu tworzono takie warunki, żeby wszystkie dorosłe osoby mieli nie tylko prawo do pracy, ale nawet taki obowiązek. Fakt całkowitego zlikwidowania bezrobocia i powszechny dostęp do pracy stał się sztandarowym hasłem nowej epoki. W tamtych czasach, mogło zabraknąć jakiegoś towaru na sklepowych półkach, a wiele osób temu nie dziwiło się wcale. Niektórym robiły się zbyt cienkie portfele, szczególnie na kilka dni przed wypłatą, ale pracy nie mogło zabraknąć nikomu. Każde ręce mogły i powinny były pomnażać wspólny dorobek, podnosić dobrobyt naszej wolnej Ojczyzny.
Wtedy, w wiek dorosłości wchodziły roczniki pierwszego, powojennego wyżu demograficznego. Młodzi ludzie nie tylko mieli prawo do pracy, ale towarzyszył im w tym zakresie wielki entuzjazm, widzieli, że poświęcając swojej Ludowej Ojczyźnie młode siły i zapał tworzą zręby nie tylko nowoczesnego państwa, ale sami sobie wykuwają lepszą przyszłość. Z tego powodu władze Państwa Ludowego wszelkimi metodami, czasami wielkim kosztem tworzyło nowe, robocze miejsca. Już samo rozpoczęcie nowej budowy dawało zatrudnienie dziesiątkom osób. Potem otwierały się bramy nowych przedsiębiorstw. Rodziły się i były realizowane wciąż nowe pomysły. Pracy w kraju nie brakowało nikomu. Szkoda tylko, że nie zmniejszało się grono osób, o przestarzałych poglądach, którzy uparcie twierdzili, że nie każda praca przynosi korzyści.
Pracownicy Mechanicznych Zakładów Produkcyjnych w Giżycku na pewno byli dumni nie tylko z nazwy swego Przedsiębiorstwa, ale i z tego, że stanowiło ważne ogniwo w skoordynowanej, planowej gospodarce. Tu powstawały, a następnie były rozwożone po terenie, być może całego kraju, wygodne domki na kołach, bez których trudno było w tamtych latach wyobrazić realizację jakiejkolwiek inwestycji. Widocznie dla zakładu o tak ważnym znaczeniu nie szukano miejsca bardziej oddalonego od centrum. Być może w tamtym okresie uznano, że jest to teren położony już na peryferiach miasta, bo jeszcze bliżej przy ulicy głównej, prawie w centrum miasta, znajdowały się magazyny Gminnej Spółdzielni, przed którymi, szczególnie w dnie targowe, ustawiały się szeregi chłopskich furmanek. Piękne, odkarmione konie przy długich dyszlach potwierdzały, że od zakończenia wojny minęło wiele lat i warunki życia na wsi osiągnęły poziom, który jeszcze tak niedawno był poza sferą wszelkich marzeń.
Zdarzały się jeszcze czasami odosobnione przypadki narzekania również wśród tej grupy społeczeństwa. Ginęły one jednak w potoku powszechnie dostępnej informacji niezależnych środków masowego przekazu, które dostarczały całemu społeczeństwu prawdziwej wiedzy o rzeczywistych warunkach życia na wsi.
Wystarczyło jedynie wziąć do serca to, co władze państwowe i partyjne wysyłały do narodu, wszelkimi dostępnymi kanałami, żeby nie mieć wątpliwości, iż polska wieś rozkwita coraz bardziej i już nie długo zacznie zbierać owoce swego rozwoju, a wszystko dzięki wydatnej pomocy całego narodu. Organa władzy państwowej zajmowały nie ostatnie miejsce w tworzeniu dobrobytu tej ważnej i licznej grupy społecznej. Natomiast, powtarzające się każdego roku narzekanie na brak sznurka do snopowiązałek władza powinna była w końcu uznać za nudne i niepotrzebnie podrywające jej autorytet, chociażby z tego powodu, że sznurek nie jest potrzebny codziennie. Podobnie nudne było narzekanie na brak papieru toaletowego, którego poprzednie pokolenia w ogóle nie znały, a mimo to jego przedstawiciele często dożywały do sędziwego wieku.
Proszę mi wybaczyć również tę dygresję, ale mam nadzieję, że ona będzie szczególnie cenna dla osób, które nie znają tamtych czasów, bo w jaskrawy sposób pokazuje, jak niektóre nieodpowiedzialne osoby potrafiły wtedy zakłócić swoimi egoistycznymi narzekaniami harmonijny rozwój całej gospodarki narodowej. Nie potrafiły zrozumieć, że są to tylko przejściowe i przemijające kłopoty, a ich uwypuklanie służy jedynie naszym wrogom, rozszerza uczucie zagrożenia i niepewności.
Wróćmy jednak do miasta, które w tamtych rozmiarach i wyglądzie zostało jedynie we wspomnieniach starszego pokolenia. W jego centralnej części, przy ulicy biegnącej w kierunku zachodnim od Placu Grunwaldzkiego, po lewej stronie znajdował się ogromny plac, który należało chyba zaliczyć do obszaru nie zabudowanego. Nie można przecież zakwalifikować do grupy obiektów budowlanych parterowej chatki, skleconej kiedyś na pewno nie z myślą o zakwaterowaniu ludzi. Może było to jakaś przedwojenna stajnia, albo najwyżej pomieszczenie gospodarcze. Teraz mieszkali tam ludzie. To był jeszcze jeden dowód na to, jak bardzo podobało się miasto wszystkim tym osobom, które przybyły tu.
Natomiast bezpośrednio przy ulicy stał kilkurodzinny parterowy budynek – ruina, z zakładem fotograficznym i oknem wystawowym. Zdjęcia na wystawie zmieniały się w nawiązaniu do rytmu codziennych problemów miejskich. Każdy, kto tylko tego pragnął, mógł obejrzeć w pierwszej kolejności zatroskane twarze osób, które podjęły się pełnienia odpowiedzialnych funkcji na różnych szczeblach organów władzy miejskiej, ale też zwykłych robotników i robotnice wykonujących swoje codzienne obowiązki, może czasami niezwykle proste, ale jakże niezbędne.
Uprzedzając być może czyjeś pytanie o to, czy wśród zdjęć były i takie, które pokazywały długie kolejki przed sklepami, odpowiadam od razu, że takich nie było. Takie zdjęcia mogły rodzić i utrwalać poczucie apatii, braku wiary w lepszą przyszłość. Nie były nikomu potrzebne.
Być może komuś mogło się wydać, że również budynek, a raczej rupieć podparty stemplami, powinien zniknąć dawno. Nie potrzebna była wiedza architekta, albo inżyniera budownictwa, żeby stwierdzić, że w takim budynku nie powinien nikt mieszkać. Trudno sobie wyobrazić, żeby władze miejskie nie widziały tego miejsca, nie zauważały rudery. Nie pasowała ona do całego otoczenia, ale w sposób realny zagrażała również życiu mieszkańców. Oczywiście, żeby przestała istnieć należało podjąć konkretną decyzję i konsekwentnie ją zrealizować. Skoro tego nie uczyniono, to widocznie nie było to takie łatwe i proste. Widocznie w mieście były inne, znacznie pilniejsze potrzeby i trudno było podołać wszystkiemu na raz. Ale chwila głębszego zastanowienia się rodziła inne, bardziej wymowne refleksje. Widać było wyraźnie, że czas nie stoi w miejscu, ale przede wszystkim właśnie tu wystąpiło jaskrawe zderzenie tego, co było charakterystyczne dla minionej epoki z tym, co przyniósł nowy system i ustrój. Nawet przeciwnicy nowych idei, widząc wrośniętą w ziemię ruderę, na tle wysokich bloków, pełnych radości i słońca, powinni byli przejrzeć na oczy.
Dzisiaj, po dawnej ruinie nie został nawet ślad. Stare musiało odejść, ustępując miejsce współczesności. Relikt przeszłości zlikwidowano w tych latach, kiedy cały naród z największym entuzjazmem zjednoczył się wokół swoich przywódców. Może gdzieś, w czyimś prywatnym archiwum, zachowały się jeszcze nie do końca wyblakłe fotografie z tamtych lat. Mniej-więcej na tym terenie stoją obecnie piętrowe bloki Spółdzielni mieszkaniowej „Mamry” i byłego ZAOSu w Wilkasach.

Prezes jak kapitan

From Giżycko


Pierwsza Spółdzielnia mieszkaniowa powstała w Giżycku w 1959 roku i od samego początku miała w nazwie wyraz „Mamry”, z którego byli dumni chyba nie tylko członkowie Spółdzielni, ale i pozostali mieszkańcy miasta. Takiej drugiej nazwy nie mogła mieć żadna inna spółdzielnia, chociaż w tym czasie powstawały na terenie całego kraju, jedna po drugiej. Bodźce w tym kierunku stworzył nasz Rząd, pod kierownictwem Partii, która jako najmądrzejsza siła narodu uznała, że Spółdzielnie szybko i na zawsze rozwiążą problem mieszkaniowy w kraju.
Potem ktoś dokładniej przyjrzał się powstającym spółdzielniom i chyba ze zdziwieniem zauważył, że w tym zakresie tworzy się zbyt wielki chaos. Polegał on między innymi na tym, że Zarządy w niektórych miastach zaczęły uzurpować sobie zbyt wielkie prawa i zaczęły nadawać Spółdzielniom swoje, jakieś wydumane nazwy. Nie potrafiły samodzielnie zrozumieć, że w całym kraju wszystko powinno być ujednolicone, że nie może być żadnego chaosu, a jedynym wyróżnikiem danej spółdzielni może być nazwa miasta i ulicy. Nic więcej.
Zaledwie zauważono tę niedorzeczność, jak odpowiednio zareagowano. Wkrótce wszystkie spółdzielnie otrzymały szczegółowe zalecenia, wskazujące sposoby na likwidację anarchii. Każdy Prezes został zobowiązany do przedstawienia w trybie pilnym problemu na najbliższym walnym zgromadzeniu i do przegłosowania uchwały przywracającej stan normalny, czyli zgodny z wytycznymi władz. Władze nie poprzestały jedynie na przesłaniu zwykłych pism. Ułatwiły też zadania podległym jednostkom, przysyłając opracowane, jednolite projekty odpowiednich dokumentów. Wystarczyło jedynie starannie wypełnić właściwe rubryki, to jest wstawić w odpowiednie miejsca nazwy miasta i adres siedziby spółdzielni. W ten sposób nazewnictwo miało być ujednolicone i uporządkowane, a wszelkie zbędne wstawki typu... „Mamry” i temu podobne, usunięte na zawsze.
O tej pierwszorzędnej sprawie dla funkcjonowania Spółdzielni dowiedzieli się członkowie osobiście od ówczesnego Prezesa, nieżyjącego już pana Henryka. Właśnie on otworzył zebranie, a potem przechodząc do meritum sprawy, powiedział, że jest „zobowiązany” i przeczytał odpowiednie pismo władz wyższych, żeby w końcu przedstawić projekt dostarczonej uchwały. Wynikało z niej, iż członkowie spółdzielni na walnym zgromadzeniu samodzielnie podejmują odpowiednią uchwałę i zmieniają nazwę Spółdzielni, wyrzucając zbędny wyraz „Mamry”.
Widocznie pośród większości zwykłych członków spółdzielni wystąpiło pełne zrozumienie inicjatywy władz wyższych, bo w sali rozległ się głośny szum, wyrażający pełne poparcie dla odgórnych inicjatyw. Ale w tym momencie obniżyła się też ogólna czujność zgromadzenia i ten moment zręcznie wykorzystali wrogowie demokracji i postępu. Odezwało się kilka głosów wichrzycieli, z jątrzącym pytaniem: czy to ma być samodzielna uchwała, czy takie jest odgórne polecenie?
Pan prezes zabrał głos ponownie, jeszcze raz powtórzył, że jest „zobowiązany” i jeszcze raz szczegółowo wyjaśnił, iż uchwała, którą jest „zmuszony” przedstawić będzie w pełni samodzielna, ale zgodna z wytycznymi władz wyższych. Ci sami wichrzyciele odezwali się znowu, jeszcze głośniej, twierdząc, że nic nie rozumieją, a do nich dołączyły elementy chwiejne i doszło do tego, że nawet sam Prezes z pismem w ręku nie mógł znaleźć słów na ich zdyscyplinowanie. W końcu postanowił poddać projekt pod głosowanie, bo przecież „ciążył na nim” taki „obowiązek”. W tym momencie fala głośnego sprzeciwu minęła swoje apogeum i zaczęła lekko opadać, mimo że objęła również innych członków spółdzielni, głównie mało zorientowanych i podatnych na obce wpływy. Prezes umiejętnie wykorzystał rodzącą się cisze, doszedł do głosu i oświadczył, że na zasadach demokratycznych przedstawia Uchwałę pod głosowanie.
Wyczuwało się ogólne napięcie, ale w sali zapanowała cisza. Wzburzona fala niezadowolenia, wywołana przez kilka nieodpowiedzialnych osób, na moment przycichła, tak jak w dawnych latach na moment przycichało morze, kiedy marynarze wylewali za burtę oliwę, żeby, chociaż na krótko uspokoić spienione fale i w tym czasie dobić do brzegu. Wszyscy w napięciu słuchali jakże ważnej uchwały i bez wątpienia byli gotowi ją przegłosować zgodnie z życzeniem władz, bo przecież nie mogło być żadnej samowoli.
Prezes upodobnił się do kapitana, który osobiści stoi za sterami i prowadzi pewnie swój żaglowiec pośród wysokich fal. Trzymając przed sobą projekt uchwały, spokojnie ją czytał, od czasu do czasu spoglądał na obecnych, ale widocznie nie spostrzegł, że wichrzyciele jedynie przyczaili się i wyczekują, by doprowadzić w odpowiednim momencie do ponownego zamieszania. Nawet nie przeczuwał, do czego są zdolni. Miał już za sobą prawie całą uchwałę, nawet w połowie przedstawił nową nazwę, bo wypowiedział słowa: „Spółdzielnia Mieszkaniowa...”, i tylko na moment zawiesił głos, gdyż potrzebował zaczerpnąć nowy haust powietrza, by wypowiedzieć ostatnią myśl. Tak samo kapitan przy brzegu, przestawał na moment obracać kołem sterowym, zbierał dodatkowe siły, a potem zgrabnym manewrem, z jednoczesnym wsparciem całej załogi przy linach, wprowadzał bezpiecznie swój okręt do cichej zatoki.
Dotychczasowe doświadczenie wskazywało, że Prezes nie powinien mieć wątpliwości, iż uzyska poparcie wszystkich zebranych na sali. Stał pewnie za stołem prezydialnym i trzymał przed sobą uchwałę, jak ster do dalszego kierowania Spółdzielnią. Przerwa, która wynikła z konieczności, była wyjątkowo krótka, wystarczyła zaledwie na jeden głębszy oddech. Spokojny wzrok Prezesa znowu był skierowany nie na salę, lecz na ważny dokument. Zerknął na moment jeszcze raz na wypowiedziane już słowa „Spółdzielnia Mieszkaniowa...” i skoncentrował się na wyrazach „... w Giżycku”, żeby odczytać je głośno i bezbłędnie, kiedy w sali kilka nieodpowiedzialnych osób głośno krzyknęło „Mamry”. Tak nikczemnej zdrady nikt się nie spodziewał.
Oczywiście Prezes przerwał dalsze czytanie, a potem oświadczył, że w tej sytuacji jest „zmuszony” powtórnie przeczytać ten sam fragment Uchwały, we właściwym brzmieniu. Niestety, ponownie po słowach „Spółdzielnia Mieszkaniowa...”, jeszcze więcej osób głośno krzyknęło „Mamry”. Wyglądało na to, że nie zdawali sobie sprawy z tego, co czynią i dali się wplątać w niecne rozróby małej grupki politykierów. Należy oddać sprawiedliwość Prezesowi, że dołożył wszelkich starań, żeby wprowadzić w życie polecenie władz wyższych. Nie wykazał przy tym najmniejszego zdenerwowania i spróbował po raz trzeci doprowadzić do uchwalenia właściwej uchwały. Nie zapomniał przy tym zaznaczyć, że z racji zajmowanego stanowiska jest do tego „zobowiązany”. Ale nawet ten argument nie przemówił do rozsądku nieodpowiedzialnych osób.
Teraz, już nie pojedyncze głosy, ale prawie cała sala po słowach „Spółdzielnia Mieszkaniowa...” krzyknęła jednym tchem... „Mamry”, wyprzedzając Prezesa o krótki moment, który tym razem postanowił nie przerywać swego czytania i wypowiedział spokojnie na zakończenie ostanie wyrazy z nazwy Spółdzielni „... w Giżycku”.
Wichrzyciele cieszyli się, twierdząc, że przegłosowali nazwę z wyrazem, którego miało nie być. Pozostali obecni byli widocznie na tyle naiwni, że nie zdawali sobie sprawy, iż idą bezkrytycznie „na sznurku”, za nieodpowiedzialnymi prowokatorami. Oceniając poziom podniecenia na sali, w terminologii marynistycznej, można było go określić jako „dziewiątą falę”, albo ten moment, kiedy rozlana oliwa przestaje działać, rozpływa się gdzieś i fale z jeszcze większą zawziętością atakują brzeg oraz statek, który szuka schronienia. Dziwniejsze jest jeszcze to, że w sali ponownie rozległ się szum, tym razem zadowolenia, który został wzmocnione głośnymi oklaskami, sprowokowanymi przez tych samych wichrzycieli. Pan Henryk nie podejmował już żadnych prób wykonania odgórnych poleceń i stwierdził głośno, że skoro taka jest wola zebranych, to wynik głosowania będzie odpowiednio zaprotokołowany, ale nie jest pewny, czy na takie rozwiązanie oczekiwały władze.
Ten przykład pokazuje jaskrawo, że nie zakończyła się, a czasami nawet nasilała się, walka sił demokracji i postępu z czarnymi siłami anarchii i reakcji, które wciąż próbowały siać zamęt i samowolę. Wydarzenia w restauracji „Mazurska” legły ciemną plamą na dotychczasowej historii miasta. Światlejsi mieszkańcy pragnęli jak najszybciej o tym zapomnieć. Być może z ich inicjatywy, co prawda po latach, ale niewątpliwie słusznie, restaurację przerobiono na „Supermarket”, wymazując ostatecznie tamten przykry incydent z historii miasta. Jego skutki szczególnie dotkliwie odczuła sama spółdzielczość mieszkaniowa, ponieważ wkrótce kolejka osób oczekujących na upragnione mieszkanie wydłużyła się do dziesięciu lat.
Można się domyślić, że w tamtym trudnym dla miasta okresie na wysokości zadania stanęły służby, odpowiedzialne za spokój i praworządność. Być może ich przedstawiciele uczestniczyli w tym walnym zgromadzeniu i w krótkim czasie potem zostały podjęte energiczne działania, które nie dopuściły do rozpowszechniania się anarchii na inne zakłady i jednostki. Widocznie próba siania zamętu została zdławiona w zarodku, a wszyscy zwolennicy postępowych idei jeszcze mocniej zwarli szeregi wokół swoich przywódców. Aż strach pomyśleć, do czego to mogło doprowadzić w przypadku, gdyby zlekceważono ten jakże nieodpowiedzialny wybryk. Fala anarchii mogła jak zaraza rozlać się dalej, przekroczyć granice powiatu, województwa. W najbardziej czarnym scenariuszu mogła ogarnąć cały kraj, a nawet zagrozić systemowi, który z takim trudem i poświeceniem budowały również sąsiednie kraje, ogarnięte braterską przyjaźnią.
Nie wiem, czy sam Prezes musiał z tego powodu tłumaczyć się, ale Spółdzielnia nie musiała wymieniać pieczątek i tak zostało do dnia dzisiejszego. Wypada mieć nadzieję, że tak zostanie, bo chyba na zawsze minęły czasy podejmowania „samodzielnych” uchwał „na dole” w oparciu o treści przygotowane „na górze”.
W wyniku powstania Spółdzielni, na terenie miasta wybudowano nowy budynek, w którym zamieszkali pierwsi członkowie. Stanął przy ulicy Kościuszki naprzeciwko szkoły nr 1, ze względu na barwę elewacji nazywanej powszechnie „Zieloną szkołą”. Wtedy funkcjonowała jednak szeroko rozpowszechniona opinia, że budownictwo spółdzielcze jest przeznaczone dla osób o wyjątkowo dobrym statusie majątkowym, albo na tyle naiwnych, że nie potrafią uzyskać mieszkania z tak zwanych zasobów komunalnych, gdzie nie obowiązywał żaden wkład finansowy własny. Nie można wykluczyć, że był to również efekt działalności wrogiej propagandy.

Wykuwanie szczęśliwej przyszłości

From Giżycko


W momencie, kiedy znalazłem się w Giżycku przed szkołą znajdował się ładny plac, o nawierzchni utwardzonej dużymi ciężkimi płytami. Po latach okazało się, że zarówno płyty, jak i sposób urządzenia tego fragmentu miasta są na tyle trwałe, że nie uległy żadnym zmianom. Ale już wtedy można było wyciągnąć wniosek, że nie tylko nowa ideologia, lecz wszystko to, co pod jej sztandarami powstaje jest trwałe, niewzruszone i będzie służyć nie jednemu pokoleniu.
Sztandarami ten plac też się wypełniał. Był jednak taki okres, kiedy przed szkołą zamiast betonowych płyt była oaza zieleni ze stawem napełnionym wodą. Taki sposób zagospodarowania nie odpowiadał nowym potrzebom mieszkańców miasta. Wyrazicielem ich woli był ówczesny Przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej i to z jego inicjatywy została podjęta decyzja o likwidacji stawu, a stworzenie w jego miejsce Placu Wiecowego. Był to wyjątkowo szlachetny pomysł, ponieważ uwzględniał potrzeby mieszkańców w warunkach nowego ustroju powszechnego dobrobytu.
Przecież już od zakończenia wojny pracujący lud miasta i wsi pragnął manifestować spontanicznie przynajmniej raz w roku swoje oddanie Partii i Rządowi, które w ścisłej współpracy, tworzyli warunki, żeby zwykli robotnicy mogli własnymi rękoma wykuwać sobie coraz szczęśliwszą przyszłość, w codziennym trudzie i znoju. Był to najlepszy czas ku temu, żeby władza wywodząca się bezpośrednio z ludu, mogła przypomnieć temu ludowi, iż praca jest najwyższym dobrem, bo rozwija i uszlachetnia człowieka, a im bardziej jest ciężka, tym cieszy się większym szacunkiem i stanowi poważny powód do dumy oraz radości osób, które ją wykonują.
Właśnie w celu wykazania swej radości i gotowości do dalszych poświęceń, na wezwanie powszechnie uwielbianych władz, plac ten w dniu pierwszego maja szczelnie zapełniali rozradowani mieszkańcy, ustawieni równymi czwórkami jako członkowie załóg swoich zakładów pracy. Razem z dorosłymi stawała duma rodziców – młodzież, uśmiechnięta i kolorowo ubrana. Ona też spontanicznie przybywała w to miejsce, żeby jeszcze raz dowiedzieć się, że żyje w szczęśliwym kraju, a szczęście staje się większe, z roku na rok. Nie ma wątpliwości, że w tamtych latach miejsce to nie mogło nazywać się inaczej niż „Plac Wiecowy”. Niektórzy, bliżej zapoznani z warunkami, w jakich dokonała się zmiany zagospodarowania, nazywali go „Aleksanderplac”.
Ta druga nazwa chyba jednak nie była szerzej znana, bo już minął ten czas, kiedy nadużywając ideałów nowego systemu, niektórzy zaczynali tworzyć kult jednostki. Pomimo, że na spontaniczną manifestację plac był wykorzystywany jedynie raz w roku, to w pozostałym okresie nie wypadało na nim nawet parkować samochody. Rozumieli to doskonale zwykli posiadacze „czterech kółek”, a ilość ich rosła z roku na rok. Kiedy kraj nasz wyszedł z najtrudniejszego okresu odbudowy zniszczeń wojennych, najwyższa władza uznała, że nadszedł kolejny etap podnoszenia powszechnego dobrobytu i ku zaskoczeniu wszystkich, podjęła decyzję o rozwoju rodzimego przemysłu motoryzacyjnego. Zgodnie z powyższą decyzją, małe i zgrabne autko, ale przede wszystkim nowoczesne i ekonomiczne, miało trafić do każdej polskiej rodziny. Ta inicjatywa władz, tak jak i każda inna, spotkała się znowu z powszechnym zrozumieniem i poparciem. Niektórzy zaczęli wpłacać pieniądze na specjalne konto. Wiedzieli doskonale, że upragnione auto otrzymają dopiero za kilka lat, ale już mogli być dumni ze wzrastającego stanu własnych oszczędności.
Wkrótce pierwsze „Maluchy” pojawiły się na ulicach miasta, potwierdzając jeszcze raz, że polski przemysł stoi na wysokim poziomie, a nasi inżynierowie i robotnicy, pod kierownictwem swojej Partii, potrafią sprostać najwyższym zadaniom. Był to jeszcze jeden dowód na to, jak aktualne jest hasło, że zawsze „naród jest z Partią, a Partia z narodem”. W celu przyśpieszenia procesu powszechnej motoryzacji wprowadzono nawet zasadę przydzielania specjalnych talonów dla najbardziej zasłużonych dyrektorów i naczelników, ale być może gdzieś i dla zwykłych robotników. Ważne było i to, że auta dla osób, które w specjalny sposób przyczyniały się do podnoszenia poziomu życia całego narodu, sprzedawano po cenach stałych, nie zważając na zwyżkowe tendencje na tak zwanych giełdach. Mamy tu kolejny dowód jak wyjątkową troską otaczało Państwo oddanych sobie ludzi i o ile wyższa jest planowa gospodarka, zarządzana centralnie, w porównaniu do pełnej chaosu gospodarki wolnorynkowej.
Te wydarzenia miały miejsce kilka lat później, ale nie sposób było nie wspomnieć o nich już teraz. Wracam jednak ponownie na Plac Grunwaldzki i jednego ze swoich pierwszych spacerów po mieście. Tu, w centrum, w tamtych latach stał budynek, podparty stemplami. Do ściany budynku były „przyklejone” na zewnątrz długie schody, które prowadziły na wyższe piętro. Ponadto były tam jakieś wąskie zakamarki, między którymi wisiały sznury z suszącą się bielizną. Wszystko idealnie pasowało do nakręcenia jakiegoś filmu z południowych krańców, jednego z europejskich państw. Odnosiłem wrażenie, że gdyby nie te sznury i jakieś stemple, to wszystko w każdej chwili mogłoby runąć. Na Placu Grunwaldzkim jednak tamten budynek został rozebrany zgodnie z planem i nikomu nic się nie stało. Nikt też nie ucierpiał w pobliżu, na ulicy Warszawskiej, chociaż tam od innego budynku odpadła cała ściana szczytowa, a jakaś kobieta „wyjechała” na zewnątrz, razem z łóżkiem.
Nasi wrogowie nie mieli jednak wielkich powodów do radości. Kobieta nawet nie trafiła do szpitala i chyba popełniam błąd wspominając tamten drobny incydent po tylu latach, tym bardziej, że budynek był wybudowany jeszcze przed wojną. Ponadto, był to jedyny przypadek w całej powojennej historii miasta i żadna inna ściana już nie runęła. Wypada jednak przypomnieć, że na gruzach rozebranego budynku przy Placu Grunwaldzkim byli aktorzy i nakręcono tam najistotniejsze momenty polskiego filmu pt. „Złoto”. Zgodnie z jego fabułą, pod gruzami miało być schowane złoto. Nie wiem, czy złoto wtedy znaleziono i nie wiem z jakiego powodu właśnie to miejsce wybrał na swoją siedzibę... Bank BGŻ.
Nowocześnie, a więc jednolicie i bez żadnych specjalnych akcentów, prezentował się już wtedy odcinek ulicy Warszawskiej, położony najbliżej Placu Grunwaldzkiego. Właśnie tu, po zburzonych, przedwojennych kamienicach, stanęły kilkupiętrowe budynki komunalne. Ale jeszcze bardziej atrakcyjnie wyglądała północna strona ulicy biegnącej od Placu w kierunku zachodnim. Stały przy niej tabliczki informujące, że jest to ulica Obrońców Stalingradu, ale mieszkańcy widocznie nie zauważali tych napisów, bo ulice nazywali - Olsztyńską. Tutaj też stały kilkupiętrowe i długie, a więc tak samo nowoczesne bloki. Były jednak jakieś inne, bardziej słoneczne i cieszące oczy, chyba nie dla tego, że należały do Spółdzielni Mieszkaniowej „Mamry”, ale może z tego powody, że było tu znacznie więcej kwiatów i to nie tylko na balkonach. Widocznie to miejsce stało się jednym z symboli piękna miasta, bo zostało utrwalone na pocztówkach. Tak samo ładnie był ukwiecony dość szeroki pas terenu między chodnikiem przy blokach, a jezdnią. Giżycko miało czym się pochwalić.
Może wreszcie wypada się przyznać, że już podczas pierwszego spaceru po mieście nie musiałem w ogóle rozglądać się, żeby zauważyć, iż cały niezabudowany teren obok Placu Grunwaldzkiego jest wypełniony niezliczoną ilością wielobarwnych kwietników, które tworzą malownicze kobierce najróżniejszych kształtów. Nie podejmuję się wyjaśniać, dlaczego miejsce to zostało nazywano „Placem Żwirowym”. Jeśli dobrze pamiętam, to drobny żwirek był jedynie na alejkach, po których opalone dziewczyny spacerowały jak perły, urodą swą konkurując z kwiatami.
Wybudowany hotel i asfaltowe parkingi wydatnie zmniejszyły powierzchnię, którą mogą zajmować kwietniki obecnie.

Zniewalające wody

From Giżycko


Może nie kontrastową, ale odrobinę inną scenerię tworzył skwerek, będący właściwym „Placem Grunwaldzkim”. Była to zacieniona oaza zieleni między sąsiednimi ulicami i choć na ulicach znajdowało się bez porównania mniej samochodów, niż jest ich obecnie, to alejki wypełniały niezliczone grupki spacerowiczów, być może w poszukiwaniu wolnych miejsc na dość gęsto ustawionych ławeczkach. Nie wiedziałem, w jaki sposób odróżnić mieszkańców miasta, od tych, którzy przyjechali na kilka dni, albo parę tygodni. Wszyscy wyglądali na tak samo szczęśliwych i wydawało się, iż pragną pozostać w tym miejscu możliwie najdłużej, w atmosferze beztroskich letnich dni, pod błękitnym niebem, w promieniach gorącego słońca.
Chyba ten nastrój udzielił się również i mnie, ale tylko na chwilę zastanowiłem się nad tym, kto przyczynił się najbardziej do stworzenia tak miłego miejsca wypoczynku w samym centrum miasta. Bardziej utkwiła w umyśle myśl, że jeszcze piękniej będzie bezpośrednio nad jeziorem Niegocin i kanałem Łuczańskim.
Ze stanowczym postanowieniem ujrzenia tych niepowtarzalnych miejsc, skierowałem się w stronę kanału. Z mapy wiedziałem, że przyroda utworzyła niezwykle zajmującą turystyczną trasę dla miłośników wodnych wojaży, poczynając od Rucianego, położonego na południowych obrzeżach całego ciągu większych i mniejszych jezior, aż do Węgorzewa – znajdującego się na północnych krańcach wyjątkowo długiego szlaku wodnego. Jeśli przestrzenie wodne potrafią zniewolić niektóre osoby, a zielone lasy oczarować innych swą tajemniczością, to połączenie tych dwóch żywiołów być może ujawnia się zwielokrotnioną mocą. Jedynie w ten sposób potrafię wytłumaczyć tę niecodzienną panoramę letnią, kiedy niezliczone żaglówki suną bezgłośnie we wszystkich kierunkach, po lekko zburzonych wodach.
Kanał nazywał się „Łuczański”, dla upamiętnienia pierwszej nazwy miasta, obowiązującej po wojnie. Widocznie wyraz „Łuczany” nie spodobał się komuś wysoko postawionemu w Warszawie, bo nakazał zmienić nazwę miasta na - Giżycko. Może nowa nazwa była ładniejsza, może nawet miała uzasadnienie naukowe, ale została nadana z pogwałceniem woli mieszkańców. Tak się bynajmniej niektórym wydawało. Stało się to w tych czasach, kiedy właśnie od władz wyższych słyszeli wszyscy bez przerwy, że do kraju zawitał ustrój, w oparciu o który gospodarzami miast i wsi stali się zwykli mieszkańcy. Być może nie zdawali sobie jeszcze sprawy, że władza również i w tym przypadku, czyli jak zawsze, miała rację. Przecież nikt inny, tylko ona wyznaczała granice samodzielności, bo zawsze wiedziała o wszystkim lepiej, niż prości ludzie. W przeciwnym wypadku w kraju mogła zapanować anarchia. Dość głośne protesty mieszkańców nie miały więc żadnego uzasadnienia i znaczenia, a mały punkt na mapach między wielkimi jeziorami oznaczono tak, jak zdecydowano w Warszawie.
Władza centralna była jednak na tyle wielkoduszna, szczególnie w stosunku do ludności, która przybyła do miasta w tych dniach, kiedy po zagruzowanych ulicach ciężko było poruszać się, a z niektórych wypalonych okien wydostawał się dym gryzący w oczy, że zezwoliła na nadanie całkiem samodzielnej nazwy dla kanału, który przebiegał przez miasto z północy na południe. Mieszkańcy byli znowu szczęśliwi i entuzjastycznie stwierdzili, że ta droga wodna będzie się nazywać „Kanał Łuczański”. Nazwa przetrwała nie jednego przewodniczącego, sekretarza, naczelnika, a nawet burmistrza i wielkie zmiany na górze. Ale wszystko do czasu. Kiedy pokolenie pamiętające historię uległo przerzedzeniu i stało się mniej aktywne, a może świadomie ustąpiło miejsce młodszym i bardziej energicznym, to znalazł się ktoś, kto wykazał się wyjątkowym wigorem. Szkoda jednak, że nie skierował go na budowę czegoś nowego, a tylko na poprawianie historii, której nie zdołał jeszcze nauczyć się porządnie.
Z ogromnym zdziwieniem, ale i z poczuciem bezsilnego gniewu, którego w tej chwili nawet nie próbuję ukryć, pewnego dnia zobaczyłem przy kanale tabliczki z napisem „Kanał Giżycki”. Może mój gniew wynika z braku wiedzy o dalszych planach osoby, która podjęła się poprawiać historię miasta. Może w drugim etapie będzie miała miejsce kolejna zmiana i ponownie, tak jak w pierwszych miesiącach po zakończeniu wojny, będziemy mieszkać w Łuczanach. Wątpię, czy to wywoła powszechną radość.
Mimo zdenerwowania, wracam do dalszych wspomnień i do kanału Łuczańskiego. Piękna nazwa. Piękny kanał usytuowany tuż obok centrum miasta. Nie wiem, jak wiele jest takich miast, w których główna ulica krzyżuje się bezpośrednio z drogą wodną, a samochody i piesi są zmuszeni zatrzymać się i zaczekać aż przepłynie statek. Obracający się most też nie stoi na każdej drodze. Oglądając to wszystko po raz pierwszy, pomyślałem sobie, że w Giżycku są atrakcje, których nie da się ujrzeć gdzie indziej.
Taką atrakcją był bez wątpienie kanał z głęboką wodę, w której nie było widać dna, ale zdarzały się takie momenty, kiedy słońce odbijało się w wodzie prawie podobnym blaskiem, potęgując wrażenie letniego upału. Tylko lekki powiew bryzy od strony jeziora przynosił oczekiwaną ochłodę, tak samo jak cień przyulicznych drzew, posadzonych nie tak dawno obok alejki z licznie ustawionymi ławkami. Wszystko zapraszało, by zatrzymać się, pozostać tu dłużej i rozkoszować się beztroską letniego dnia. Całość promieniowała jakimś odprężającym spokojem i chyba z tego powodu nikt się nie spieszył, poddając się bez reszty rozleniwiającemu oddziaływaniu pory roku i otoczenia. Widocznie większość pragnęła, aby stan taki trwał dłużej, a jeśli ze względu na obowiązek pracy i stałego miejsca zamieszkania musiał opuścić to miejsce i miasto, to zapewne planował wrócić tu ponownie za rok.

Później dowiedziałem się, że autorem ładnego zagospodarowania i ukwiecenia najbardziej reprezentacyjnych fragmentów miasta była pani Barbara T., zatrudniona na stanowisku inżyniera do spraw zieleni w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej i to dzięki realizacji jej pomysłów miasto w tych najbardziej uczęszczanych miejscach wyglądało jak kolorowa perełka.
Wypada w końcu opowiedzieć, jakie wrażenie odniosłem, kiedy znalazłem się po raz pierwszy bezpośrednio nad Niegocinem. Ogromne jezioro budziło największe zainteresowanie już na etapie oglądania mapy, jeszcze przed wyjazdem do Polski. Emocje wzrosły niewspółmiernie, gdy stałem przy otwartym oknie wolno toczącego się pociągu, który wiózł mnie do nieznanego miasta na polecenie zwierzchników. Nadszedł w końcu moment, kiedy mogłem stanąć bezpośrednio na brzegu jeziora. Z wielkim podnieceniem skierowałem się do tego wielkiego akwenu i ujrzałem, a raczej stwierdziłem, że zamiast drugiego brzegu, majaczy gdzieś w oddali, między wodą i niebem, zielony pasek lasu. Linii brzegowej, po drugiej stronie jeziora, nie dało się ujrzeć. Była zbyt daleko. Całą przestrzeń zajmowała woda o lekko zmarszczonej powierzchni, po której sunęły bezgłośnie białe żagle, wypełnione i pędzone lekkim wiatrem.
Jakże mogłem nie poczuć zazdrości w stosunku do załóg, które znajdowali się tam, daleko od brzegu, a tak blisko do wody, wiatru i nieba. Ciągle odkładałem ten moment, kiedy zacznę przedstawiać uczucia, jakie zrodziły się w moim umyśle w momencie, kiedy ujrzałem jedno z największych jezior w Polsce. Sądziłem, że odkładanie pomoże skoncentrować myśli i dobrać zestaw słów pozwalających na przedstawienie uczuć osoby, która z tak wielką powierzchnią wodną zetknęła się po raz pierwszy. Doszedłem jednak w końcu do przekonania, że w tym kierunku nie powinienem czynić żadnego wysiłku, bo ci, co oglądali tę rozległą wodę, dawno ocenili jej piękno, a ci, którzy nie uczynili tego jeszcze, być może naprawią wkrótce swój błąd.
Ten unikalny twór przyrody potrafili docenić nie tylko turyści i zwykli mieszkańcy. Wyjątkowość jeziora i miasta usytuowanego nad nim zauważyli przede wszystkim najwyższe władze miejskie. Ciągle pamiętamy, że im wyższe stanowisko, tym szersze horyzonty. Ktoś spośród władz musiał zauważyć, że jeziora już poprawić się nie da, lecz bezpośrednio w mieście jest jeszcze wiele do zrobienia. Jak na razie, zadbane były jedynie niektóre, wybrane rejony, a przecież turystów byłoby jeszcze więcej, gdyby mogli podziwiać całe miasto w kwiatach. Argument kosztów, w warunkach nowego systemu, nie miał rzecz jasna większego znaczenia. Oczywisty cel – jeszcze bardziej upiększyć miasto, przyciągnąć jeszcze więcej turystów, można było realizować różnymi metodami, ale jedyną słuszną drogę i najlepszą taktykę, znały tylko osoby zajmujące najwyższe stanowiska we władzach miejskich.
Uznano więc, że w pierwszej kolejności należy zmienić stan zagospodarowania ulicy Kościuszki. Co prawda wzdłuż ulicy, między chodnikiem, a domami od najwcześniejszej wiosny, do późnej jesieni rozkwitały kolorowe rabatki, być może w cichej konkurencji do centrum miasta, ale rosnące tam kwiaty nie były dobre, bo upiększały prywatne ogródki. Sama myśl, że stanowią konkurencję w stosunku do tak zwanych terenów ogólnomiejskich, była nie do zaakceptowania. Prócz tego można było zauważyć, że występowało tam jeszcze coś w rodzaju współzawodnictwa miedzy właścicielami poszczególnych ogródków. Dawało to zły przykład młodzieży, a przecież po drugiej stronie ulicy znajdowała się szkoła. Jak można było dotrzeć do młodzieży z zasadami nowego ustroju, jeśli widziała tuż obok pozostałości starego, prywatę. Dopełnieniem złego było jeszcze to, że wokół ogródków istniało trwałe ogrodzenie z kutego żelaza. Był to jeden z ostatnich symboli minionej epoki, w której każdy mieszkaniec odgradzał się egoistycznie od ogółu społeczeństwa. Tylko złośliwiec mógł twierdzić, że elementy ktoś wypatrzył na ogrodzenie działki z własnym domem.
Rzecz jasna była to tylko plotka. Nie ma natomiast najmniejszej wątpliwości, że tego rodzaju ogrodzenie, w tak wyeksponowanym miejscu, nie mogło istnieć dłużej. Były to budynki komunalne, a nie prywatne. Ponadto, po drugiej stronie ulicy, prócz szkoły znajdował się wspomniany wcześniej Plac Wiecowy. Prywatne ogródki usytuowane w tak niebezpiecznie bliskiej odległości od miejsca, gdzie odbywały się spontaniczne manifestacje ludności, mogły przynieść trudne do przewidzenia następstwa. Przecież istniało zagrożenie, że w tym momencie, kiedy do zgromadzonych osób przemawia z trybuny ważny przedstawiciel w hierarchii władz miejskich, ktoś nieodpowiedzialny nie tylko nie bierze udziału w manifestacji, ale rozpoczyna jakieś prace na rabatach, ze szpadlem w ręku, rozpraszając tym samym uwagę osób znajdujących się na placu. Nie będę mnożył dalszych argumentów, bo i tych jest wystarczająco dużo, aby decyzja władz została zrealizowana.
Co prawda cel nie został osiągnięty do końca, bo ładniej przed wspomnianymi budynkami nie było już nigdy, ale najważniejsze jest to, że jeszcze kilka osób przekonano do idei, iż lepsze jest byle jakie wspólne, niż wspaniałe własne. Nie wiem do dzisiaj, z jakiego powodu zmieniono w ten sposób jedynie otoczenie ulicy Kościuszki, a odstąpiono od podobnych zmian na ulicy Pionierskiej, chociaż takie zamiary powstały jednocześnie. Może były jakieś przeszkody, których nie dało się pokonać, o których nic nie słyszałem. Jaka była faktyczna przyczyna, chyba nie dowiemy się już nigdy, ale stare ogrodzenie przy tej ulicy Pionierskiej stoi nadal, za nim nadal rosną prywatne kwiatki. Są nawet ładne... Widocznie nie przeszkadzają nikomu...