To nie był sen


To nie był sen. Odczuwało się monotonne kołysanie, a rytmiczne uderzenia kół o styki szyn dobiegały wyraźnie spod podłogi wagonu. Podobne odgłosy, może bardziej przytłumione, słyszałem w pociągu osobowym na trasie z rodzinnych Stołpiec do stolicy Białorusi Mińsk, kiedy decydowaliśmy się na wyprawę do tamtego wielkiego miasta, przeważnie po chleb. Jednak tylko pod tym względem można było zauważyć jakieś podobieństwo. Poza tym wszystko było rażąco inne, poczynając od tego, że znajdowaliśmy się w wagonie przeznaczonym do przewozu towarów. Ktoś jednak pamiętał, że rozpoczął się grudzień i na środku podłogi ustawił żelazny piecyk. Naszym zadaniem było jedynie dosypywanie do niego na czas nowej porcji węgla. Ten obowiązek wykonywaliśmy ochoczo, a ponieważ węgla zgromadziliśmy pod dostatkiem, to ścianki dość często przybierały barwę czerwoną, promieniując miłe ciepło. Na piecyku przeważnie stał czajnik z gotującą się wodą do zaparzenia herbaty i tylko czasami zastępował go jakiś garnek albo patelnia z posiłkiem przygotowywanym przez mamę. Po jednej stronie wagonu stał nasz największy skarb, tj. motocykl marki „Iż”, a prócz niego jakieś inne pakunki z ubraniami, garnkami i innym dobytkiem. Wagon był na tyle duży, że dało się w nim ustawić nawet łóżka i położyć materace, które stworzyły warunki zapewniające prawie normalne spanie.
To nie był sen. Wszystko wokół było realne i potwierdzało, że faktycznie znajdujemy się już na ziemi polskiej, a granica i państwo radzieckie zostały z tyłu, za nami. Byliśmy w Polsce, tj. w kraju o którym jeszcze tak nie dawno mogliśmy jedynie rozmawiać, albo marzyć. Byłem bardzo ciekaw jak jest w Polsce naprawdę. Miałem wrażenie, że tutaj wszystko jest inne - nie tylko język.
Na lekcjach w szkole nie jeden raz słyszałem, że jest to kraj braterski, zaprzyjaźniony, ale wiedziałem też, że przekroczenie granicy do tak bliskiego kraju nie jest możliwe. Nikt nie odważył się stawiać pytań na ten temat, ale każdy uczeń wiedział nawet bez dodatkowych wyjaśnień, że wszystkie ograniczenia wynikają z konieczności zagwarantowania bezpieczeństwa dla Kraju Rad, który od momentu powstania nieustannie był zagrożony zachodnim kapitalizmem, imperializmem, rewanżyzmem i podobnymi siłami, pragnącymi zniszczyć pierwsze państwo robotników i chłopów. Słyszałem również jakieś opowieści z ust rodziców o Polsce z okresu międzywojennego, ale zbytnio to mnie nie interesowało, bo przecież tamta rzeczywistość dawno minęła, a możliwość powrotu do niej już nie istniała. Nawet gdybym był mało pojętnym uczniem, to i tak musiałbym zapamiętać powtarzane niejednokrotnie stwierdzenia, że koło historii obraca się tylko w jedną stronę, a czas nie cofa się nigdy.
Mimo to rodzice jeszcze wiele lat po zakończeniu wojny czekali na powrót Polski w „nasze strony” i uparcie twierdzili, że nowa granica między Związkiem Radzieckim, a Polską została ustalona sztucznie, na podstawie decyzji Stalina. Tysiące Polaków okazało się nieoczekiwanie poza Polską, chociaż nie wyjeżdżali nigdzie ze swego Kraju. Słyszałem też niejeden raz od rodziców, że po wojnie cała rodzina zarówno ze strony mamy jak i ojca, znalazła się w Polsce w nowych granicach, a los pokierował tylko nami inaczej. Podobnych przypadków rozdzielenia znajomych, rodzin i krewnych było nieskończenie wiele. Ojciec do znudzenia krytykował radziecki system państwowy, używał przy tym najróżniejszych określeń, nazywał go barbarzyńskim reżimem, a wśród innych pretensji, na jednym z pierwszych miejsc było i to, że nie pozwalano na swobodne przekraczanie granicy, odebrano możliwości kontaktu nawet z najbliższymi członkami rodzin po drugiej stronie Bugu. Już w pierwszych latach po wojnie było to niemożliwe, ale i w okresie późniejszym mocno utrudnione. Wzajemna wiedza o warunkach życia była znikoma.
Jeśli ojciec powracał kolejny raz do tego tematu i próbował udowodnić znów, że nowe granice zostały ustalone niesprawiedliwie, to dla wsparcia swego poglądu zaczynał wymieniać nazwy różnych miejscowości położonych bliżej i dalej od naszych Stołpiec stwierdzając stanowczo, że przeważnie mieszkała tam ludność polska, a często nadal mieszka. Co prawda były również wioski białoruskie, ale w wielu miejscowościach Białorusini stanowili znikomy procent. Prócz mało znanych wiosek słyszałem również nazwy większych miast, w tym położonego niedaleko Nowogródka, w którym podobno mieszkali wyłącznie Polacy .
Jedna z wiosek na północ od Stołpiec nazywała się „Derewna”, w której Polacy również stanowili większość i nawet kilka lat po zakończeniu wojny potrafili „utrzymać swego” księdza. We wsi czynny był kościół. Nie znałem szczegółów, ale istniała tam również możliwość ochrzczenia dzieci. Nie potrafię też powiedzieć, w jaki sposób informacja ta dotarła do naszej wsi, z tak dużej odległości. Widocznie dorośli nie mieli na ten temat żadnych wątpliwości, bo pewnego poranka dziadek zaprzągł konia, nakładł na wóz siana więcej niż zwykle - żeby było miękko - i wyruszyliśmy w drogę z mamą, z zamiarem ochrzczenia młodszego brata. Pamiętam to wszystko dość dokładnie, bo miałem już ponad osiem lat.
Dwa lata później sytuacja powtórzyła się. Ponownie byłem uczestnikiem wyprawy do tej dalekiej wsi. Należało ochrzcić kolejnego brata. Tym razem musieliśmy jechać koniem kołchozowym, bo gospodarstwa indywidualne już nie istniały. Jechaliśmy wolno i bardzo długo. Siano na wozie faktycznie tworzyło miękką warstwę, ale nie chciało ułożyć się w postaci zapewniającej wygodną, siedzącą pozycję i tylko z tego powodu zarówno jedna jak i druga podróż stawała się stopniowo prawdziwą udręką, mimo iż na początku zapowiadała się bardzo atrakcyjnie.
Nie wiem, czy w tamtej wiosce mieszkali jacyś znajomi. Może ponownie, jak w czasie wojny, zatrzymaliśmy się i nocowali u ludzie całkiem obcych. We wsi, tak samo jak w naszych Okińczycach, zabudowa była drewniana, ale jakże mocno wszystko różniło się od tego, co widziałem u nas. Niezbyt wysokie, raczej niskie drewniane chaty były przykryte wielkimi czapami słomianych dachów, które wystawały daleko poza granicę ścian i zwisały nisko prawie do górnej granicy małych okien. Obory i stodoły były podobne. Czegoś takiego nie widziałem nigdy. Wszystkie budynki były szare, ustawione w równe czworoboki i tworzyły zaciszne podwórka osłonięte ze wszystkich stron. Jedynie na podstawie okien można było domyślić się gdzie mieszkają ludzie.
Znaleźliśmy się na jednym takim podwórku, a już po chwili jakieś dorosłe osoby, widocznie właściciele, byli przy nas, ktoś wziął z rąk mamy małe dziecko, pomógł zejść z wozu. Ktoś pomógł wyprząc zmęczonego konia i za chwilę poprowadził go w kierunku jednego z budynków. Widziałem, jak otworzyły się jakiś szerokie wrota i po chwili nasz rumak zniknął w ciemnym wnętrzu.
Chociaż na tą uroczystość jeździłem dwa razy, to nie przypominam sobie, żebym był obecny podczas samego chrztu. Wydaje się, że mama z dziadkiem i jakimiś innymi osobami chodziła gdzieś w pośpiechu, chyba tak żeby jak najmniej osób postronnych spotkać po drodze i być może z tego powodu w obu przypadkach musiałem zostać sam w obcym domu. Siedziałem w jakiejś kuchni, przy pustym stole, oglądałem przez okno tak samo puste podwórko i dziwne dachy. Wydaje mi się, że w mieszkaniu więcej nikogo nie było.
Droga powrotna była tak samo długa i męcząca jak w tamtą stroną. Prawie cały czas koń nasz poruszał się stępa i było mi tak samo niewygodnie bez względu na to, czy koła podskakiwały po bruku, czy wóz kiwał się w koleinach, kiedy zjeżdżaliśmy na pobocze. Pamiętam też, że po minięciu Stołpiec, kiedy do domu było już tak blisko, nieoczekiwanie poczułem się źle i zwymiotowałem.
Z mapy wynika, że ze Stołpiec do Derewny jest około dwudziestu kilometrów. Pamiętałem, iż mniej więcej w połowie drogi przejeżdżaliśmy przez jakąś rzeczkę. Nie omyliłem się, na mapie faktycznie jest rzeka - nazywa się Suła, a z białoruskiego przewodnika w rosyjskim języku o Stołpcach i okolicach wynika, że w Derewnie są pomniki architektury z XVI wieku. Być może uchowały się do dnia dzisiejszego chaty ze słomianymi dachami. Może coś z tamtej odległej rzeczywistości utkwiło dostatecznie mocno w dziecięcej pamięci, nie uleciało z niej całkowicie i nie zostało przeinaczone na przestrzeni minionych pięćdziesięciu lat.
O tamtej wsi i podróży nie myślałem wcale, kiedy znajdywałem się w wagonie, który też lekko kołysał się, tocząc się spokojnie po polskiej ziemi. W wagonie panowała cisza. Chyba rodzice tak samo jak bracia pragnęli zauważyć, na czym polega odmienność kraju zwanego Polską. Prócz chęci odnalezienia różnicy w krajobrazie, próbowałem zrozumieć prawdę dwóch przeciwstawnych potoków informacji, które bez przerwy bombardowały świadomość. Z jednej strony na psychikę działała oficjalna propaganda radzieckiej ideologii, płynąca bez przerwy z głośników i gazet, które były kupowane czasami. Nie zapomniałem jeszcze niektórych lekcji w szkole, ale w domu przy każdej okazji słyszałem wywody ojca, jakże odmienne. Czyje oddziaływanie było silniejsze: ojca, nienawidzącego radzieckie porządki, tęskniącego za tym, co dawno minęło, czy specjalistów od propagandy radzieckiej?
Pamiętałem doskonale niektóre lekcje w szkole, z których wynikało, iż powszechne zwycięstwo radzieckiego systemu jest bliskie, że upadek kapitalizmu jest nieunikniony, a niezliczone rzesze zwykłych ludzi na całym świecie z niecierpliwością czekają na ten moment, kiedy socjalizm stanie się systemem panującym wszędzie i rozpocznie się era prawdziwego szczęścia. Byliśmy informowani bez przerwy o postępowych cechach nowego ustroju. Ponadto, z lekcji historii wynikało, że w wyniku zmiany granicy nastąpiła sprawiedliwość dziejowa, bo po latach niewoli, spełniło się marzenie białoruskich chłopów, będących prawowitymi gospodarzami tamtej ziemi i ludność Białorusi Zachodniej wreszcie połączyła się z pozostałą częścią Kraju.
Oczywiście, pamiętałem o ostrzeżeniach rodziców i nigdy, na żadnej lekcji, nie odważyłem się na zadanie jakiegoś „nierozsądnego” pytania, za które można było trafić całą rodziną na daleką Syberię. Pozostali uczniowie chyba z pełnym zrozumieniem przyjmowali wszelkie oficjalne wyjaśnienia w zakresie historii rozwoju społecznego, źródeł konfliktów zbrojnych i wojen, możliwości i warunków osiągnięcia powszechnego szczęścia i dobrobytu. Nasi wykładowcy dodatkowo i szczegółowo uzupełniali wiedzę książkową i w żadnych rozmowach między sobą nigdy nie próbowaliśmy wątpić w tę jedyną prawdę głoszoną oficjalnie.
Być może wypada w tym miejscu zastanowić się jeszcze nad tym, czy w tamtych młodych głowach mogły zrodzić się jakieś namiastki innych poglądów, niż oficjalne. Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Należy pamiętać, że nie mieliśmy żadnego dostępu do innych informacji, na poziomie naukowym. Może w niektórych domach, tak samo jak i u nas, przedstawiciele starszego pokolenia próbowali czasami przedstawiać odmienne spojrzenie na wszystko, co działo się w bliższym i dalszym okresie historycznym. Władze widocznie były przekonane, że takie zagrożenie dla nowego systemu również istnieje i widocznie z tego powodu, byliśmy aktywnie przekonywani, że indywidualne spojrzenia niektórych osób nie dają pełnego obrazu na całokształt wydarzeń historycznych, nie można z nich wyciągać wniosków uogólniających, a więc nie mają większego wpływu na to, co było, a tym bardzie na to, co nastąpi. Oddziaływanie szkoły chyba znacznie częściej było silniejsze, niż nieśmiałe odzywki rodziców.
Nie przypominam sobie, żeby na jakichkolwiek lekcjach wspominano oficjalnie o powojennych losach Polaków na terenach, które w wersji oficjalnej nazywane były Białorusią Zachodnią. Problem przedstawiano w ten sposób, iż samorzutnie nasuwał się wniosek, iż w minionym okresie Polacy stanowili tu znikomy odsetek mieszkańców, a obecnie problem nie istnieje, bo przecież po polsku nikt nie rozmawia. Z podręczników szkolnych i obowiązkowej literatury białoruskiej dowiadywałem się, że od najdawniejszych czasów nieliczni Polacy bezlitośnie wyzyskiwali masy białoruskich chłopów. Zajmowali oni eksponowane stanowiska, albo pozostawali właścicielami majątków i wykorzystując swoją uprzywilejowaną pozycję gnębili rdzenny naród, nie zezwalając na dostęp do oświaty, nie dopuszczając do żadnych stanowisk w urzędach, prześladując białoruski język. Wraz ze zmianą granicy w 1939 roku przestał istnieć problem przedwojennych polskich panów. Twierdzono, że Białorusini odzyskali wolność.
Nikt nie wspominał, na jakiej zasadzie i ilu Rosjan przyjechało do nas już w roku 1939, a następnie drugi raz, po roku 1945. Nie słyszałem, żeby w tym czasie był przeprowadzany spis powszechny ludności, ale jeśli podsumować ilość Polaków, które zostały wywiezione na Syberię i tych, którzy po wojnie „z własnej woli” wyjechali na Zachód, to nie można mieć wątpliwości, że Polacy faktycznie stali się mniejszością.
Mowy polskiej nie słyszało się nigdzie: na ulicach, w sklepach, na rynku. Dziwne, ale języka białoruskiego nie słyszało się również w żadnych urzędach, a jedynie na kołchozowych polach, w stodołach i oborach, tam gdzie spotykali się najstarsi mieszkańcy. Może mnie tylko tak się zdawało, ale przyznawanie się do narodowości polskiej przyjmowane było czasami ze zdziwieniem, szczególnie w przypadku kontaktu z osobami, które przybyły ze wschodu. Gdybym w szkole podał informację, że jestem Białorusinem, to nikt by nie miał zastrzeżeń i nie zwracał uwagi na to, że rodzice są Polakami.
Być może Polacy potrafiliby organizować spotkania integracyjne we własnym środowisku, gdyby istniało jakieś znane miejsce takich spotkań np. kościół, ale nowe władze w pierwszej kolejności zlikwidowały te ośrodki konsolidacji. Księża zostali wywiezieni, kościoły pozamykano lub zlikwidowano. Kościół w Stołpcach został rozebrany, a w pobliskim Nowym Świerżniu, chociaż uniknął tego losu, to był zamknięty z braku księży. Języka polskiego poza domem nigdzie nie słyszałem. Rodziny polskie, które z jakichś nie znanych powodów nie zostały wywiezione na Syberię w roku 1940 albo po zakończeniu wojny, cieszyły się teraz tylko z tego powodu, że nadal mieszkali w swoich rodzinnych wsiach. Nikt nie odważył się nawet pomyśleć, żeby zamanifestować swoją odrębność narodowa i kulturową.
Istniały obawy, że najmniejsza próba wyrażenia chęci powrotu do polskiej kultury i języka, na przykład poprzez domaganie się specjalnych lekcji w szkole, mogło być potraktowana jako działalność wywrotowa, mająca na celu przywrócenie stanu przedwojennego, a na takie pociągnięcia przedstawiciele władzy byli uczuleni szczególnie. Mogłoby to być potraktowane jako zamach na radziecką rzeczywistość. Gdyby ktoś miał odwagę o czymś takim nie tylko pomyśleć, ale również powiedzieć nieopatrznie gdzieś głośno, prawdopodobnie zostałby zaliczony do jednostek wrogich, a co najmniej niepewnych. Nic już nie obroniłoby go, a być może i członków rodziny, przed przymusowym pożegnaniem się z rodzinną wsią i zesłaniem gdzieś daleko na wschód, albo na mroźną północ.
W najlepszym przypadku podobna lekkomyślność mogła spowodować zakwalifikowanie do grupy osób niedostatecznie uświadomionych, a więc mniej groźnych. Władza w stosunku do takich osób była wyrozumiała, nie zwalczała ich, dawała nawet szansę na zmianę poglądów i osobowości, poprzez odpowiednią pracę wychowawczą, resocjalizację, a następnie powrót do społeczeństwa.
Taką możliwość stwarzano głównie na dalekich budowach, tworzących potęgę socjalistycznego państwa. Wspólna praca z największym poświęceniem i samozaparciem wśród innych osób, bezgranicznie oddanych nowym ideałom, dawała szansę radykalnej zmiany na lepsze. Wiedziałem o tym z literatury szkolnej oraz z opowieści ojca. Ale ojciec o tych samych faktach, znanych bardziej lub mniej, mówił całkiem inaczej. Z książek wynikało, że wszystkie wielkie budowy inicjowane przez Partię i rząd, zawsze są realizowane patriotycznym zrywem całego narodu, że osoby wymagające reedukacji czasami też tam się znajdują, ale przeważnie z własnej inicjatywy dla udowodnienia, że zrozumiały swoje błędy i mają tylko jeden cel - poprzez ofiarną pracę powrócić do wielkiej rodziny wolnych ludzi, budujących szczęśliwą przyszłość.

Nie było żadnych ochotników

From Giżycko

Ojciec twierdził, że na tamtych budowach nie było żadnych ochotników, a jedynie milionowe rzesze więźniów, skazanych za nie udowodnione i nigdy nie popełnione przestępstwa. Ciągle powtarzał, że swoje wnioski wyciąga nie z książek, pisanych na zamówienie władz, a z relacji osób, które ten okres już mają za sobą. Byłem przekonywany do znudzenia, że można trafić do radzieckiego więzienia nawet za wypowiedź, że kołchozowa krowa jest zagłodzona i wygląda nędznie. Jeszcze w Związku Radzieckim dowiedziałem się, iż kanał Wołga - Don, o którym dość często z głośnika słyszałem patriotyczną piosenkę, sławiącą dzieło i jego twórców, zbudowali nie patrioci, a więźniowie osądzeni za dowcipy o radzieckiej rzeczywistości. Podobno z jednej strony budowę realizowali ci, co dowcipy opowiadali, a z drugiej – ci, co słuchali.
Chociaż często nie potrafiłem zrozumieć po czyjej stronie jest racja, ale wolałem nie sprawdzać, jaka jest rzeczywistość. Nie pragnąłem znaleźć się w grupie osób wymagających reedukacji, a takie zagrożenie istniało. Nawet z oficjalnych relacji wynikało, iż proces wychowawczy w państwie radzieckim nie został zakończony i ciągle nie kończą się pomysły na coraz nowe budowy, stwarzające miejsce pracy dla kolejnych zastępów niedostatecznie uświadomionych obywateli. Nie zdążyłem na szczęście zetknąć się z tą metodą działalności edukacyjnej. Podporządkowując się woli rodziców opuściłem tamten kraj, nie mając żadnego pojęcia o tym, czego mogę się spodziewać w Polsce. Polska - jako kraj i ludzie - była wielką niewiadomą. Tak bardzo chciałem wiedzieć: lepiej tu będzie - czy gorzej?.. Na podstawie wiedzy szkolnej mogłem oczekiwać, że prawdziwa walka klasowa w Polsce jeszcze nie miała miejsca, ale czas jej rozpoczęcia zbliżał się nieuchronnie.
Tym bardziej, z rosnącym zainteresowaniem oczekiwałem na pierwsze spostrzeżenia z rzeczywistości, która już wkrótce będzie dotyczyć również całej naszej rodziny. Pod jednym względem nie miałem wątpliwości. Wiedziałem, że po zachodniej stronie granicy będzie znacznie cieplej. Co prawda, w komunikatach radiowych o pogodzie nigdy nie wspominano, jaka temperatura panuje na terenie Polski, ale przecież z lekcji geografii wiedziałem doskonale, że w krajach zachodnich mrozy są znacznie mniejsze, zima krótsza, a zamiecie śnieżne zdarzają się wyjątkowo rzadko. Słyszałem też prawie codziennie, a zainteresowanie pod tym względem wzrastało w okresie zimowym, że na krańcach zachodnich Białorusi jest znacznie cieplej, niż w rejonach położonych bliżej Rosji. Spiker informował nieustannie, że im dalej na wschód, w kierunku Syberii, tym mrozy są większe.
Miałem nie najgorsze pojęcie o warunkach przyrodniczych po zachodniej stronie Bugu. Znacznie trudniej było wyobrazić ludzi, które rozmawiają całkiem innym językiem, posiadają odmienne nawyki i kulturę, czytają książki i gazety wydrukowane innymi literami. Zdawałem sobie dokładnie sprawę, że zachodnia granica Związku Radzieckiego oddziela jakąś odmienną strefę i z tego powodu jest tak mocno strzeżona. Pamiętałem doskonale lekcje szkolne, na których słyszałem, że im dalej na Zachód, tym gorzej jest dla zwykłych ludzi, że najbardziej o nich dba władza w Związku Radzieckim, a Polska podobnie jak pozostałe kraje „Demokracji Ludowej” znajduje się w strefie przejściowej i prawdziwa troska o ludzi pracy jest tam na etapie wstępnym. Rodzice przekonywali, że to wszystko jest kłamstwem... Kto w tym wszystkim miał racje? Kto mówił prawdę? Wiedziałem, że ojciec nie kłamie, ale czy nauczyciele mogli kłamać lub mylić się?.. Jak naprawdę wyglądało to wszystko w Polsce?..
Podobnie jak rodzice i bracia stałem przed lekko odsuniętymi drzwiami wagonu i na podstawie mijanego krajobrazu starałem się odnaleźć pierwsze szczegóły odróżniające Polskę od kraju, który opuściliśmy kilkadziesiąt minut temu. Nikt nie odzywał się, więc widocznie rodzice i rodzeństwo mieli podobne myśli. Widzieliśmy, że radziecka obsługa nie wsiadła do pociągu, choć po chwili ruszył i zaczął toczyć się dalej. Pociąg prowadzili polscy kolejarze. Poruszał się tak samo jak do miejsca wymiany załogi, a więc pod tym względem nie zmieniło się nic. Lokomotywa tak samo buchała kłębami pary, posłusznie rozpędzała się lub zwalniała, bo widocznie na jej funkcjonowanie nie miał żadnego wpływu zarówno krój munduru, jak też kształt czapki i wizerunek emblematu umieszczonego na niej. Dla lokomotywy był też obojętny język, w jakim maszynista odzywał się do swego pomocnika.
Za drzwiami wagonu przesuwał się wolno dość równinny krajobraz i nie wiem w którą stronę myśli podążały bardziej: do miasta kilkaset kilometrów przed nami, całkiem obcego, znanego jedynie w postaci kropki na mapie, czy do tamtego tak dobrze znanego i bardzo bliskiego, zostawionego za granicą, przekroczenie której w kierunku odwrotnym już nie będzie możliwe. Szczęścia tamtego kraju pilnie strzegli pogranicznicy z czerwonymi gwiazdami na czapkach. Staliśmy się obcymi i już tam nie będziemy mogli powrócić, nawet gdyby się okazało, że w Polsce jest znacznie gorzej. Stało się coś, czego nie można odwrócić. W Polsce będzie nasza przyszłość, chociaż nie potrafiłem wyobrazić jej w żaden sposób.
Rodzice nadal nic nie mówili, widocznie samodzielnie próbowali odgadnąć jak będzie wyglądało nasze życie w najbliższych miesiącach, dalszych latach. Nie było wątpliwości, że oswojenie się z nową rzeczywistością w ich przypadku będzie znacznie łatwiejsze. Mieszkali w Polsce przed wojną i to nie jeden rok. Potrafili wrócić do języka ojczystego bez żadnego wysiłku. Wypowiadali się tak samo płynnie, jak my po rosyjsku. Ojciec, jeszcze kilka dni temu, rozmawiając z kolegami i znajomymi w swojej wsi, posługiwał się rosyjskim z taką łatwością i swobodą, iż wydawało się, że nie potrafi nic powiedzieć w jakimś innym języku. Znacznie gorzej, bo mieszaniną polskiego, białoruskiego i rosyjskiego, porozumiewała się mama z Rosjanami. Teraz, w wagonie rozmawiali wyłącznie po polsku. Całej naszej czwórce rodzeństwa było daleko do takiej doskonałości, więc może również z tego powodu odzywaliśmy się wyjątkowo rzadko.
Rozmowy rodziców wyłącznie po polsku i całkowita rezygnacja z odzywania się w języku rosyjskim lub białoruskim, jak to dość często zdarzało w domu rodzinnym, tworzyły atmosferę, która nie istniała od dawna. Nie miałem wątpliwości, że język to nie tylko narzędzie porozumiewania się ludzi, ale też wyróżnik decydujący o przynależności do odrębnego narodu. Chociaż jeszcze tak niedawno słyszałem ciągle powtarzane słowa o konieczności uczenia się polskiego, to dopiero w wagonie zrozumiałem, że poprzez rodziców i język tworzę jedność z narodem, do którego w tej chwili wracamy. Zrozumiałem, że opuszczając Związek Radziecki stałem się faktycznie małą cząstką kraju i narodu, do którego należały nie tylko rodzice, ale i poprzednie pokolenia.
Łzy, które pojawiły się w oczach rodziców, w momencie, kiedy nasz wagon toczył się po stalowym moście nad Bugiem, wyschły dawno, ale nadal nie zauważałem radosnego uśmiechu na twarzach. Za drzwiami wagonu przesuwała się polska ziemia, polskie krajobrazy, ale nie słyszałem na ten temat żadnych słów komentarza. Może rodzice, tak samo jak ja, pragnęli ponownie przypomnieć i zauważyć szczegóły, które pozwolą odróżnić Polskę od Państwa Radzieckiego. Widocznie niczego charakterystycznego jeszcze nie było, bo nic nie mówili. Towarzyszył nam nadal kilkustopniowy mróz, a śniegu na polach była być może podobna warstwa, jak po tamtej stronie rzeki, bo wszystko wyglądało tak samo biało. Nic nie sugerowało, że znaleźliśmy się w innym kraju, ale rozumiałem, że wyrażając zgodę by wagon wiózł nas dalej na zachód, wyraziliśmy zgodę na odrzucenie tego wszystkiego, co zostało na wschodzie.
Być może, gdyby była to inna pora roku, to byśmy natychmiast spostrzegli, że nie widać już nigdzie wielohektarowej monotonii kołchozowych obszarów, natomiast daleko, dokąd wzrok sięga, układa się kolorowa szachownica pól uprawianych przez indywidualnych rolników. Zima i śnieg wyrównały wszystko. Za drzwiami wagonu, ciągnęła się lekko pofalowana biała płaszczyzna, taka sama jak po tamtej stronie granicy.
W mijanych miejscowościach zauważaliśmy tablice informacyjne i jakieś plakaty z różnymi napisami i szyldami. Kształtem i barwami przypominały te, które widzieliśmy na trasie ze Stołpiec do Brześcia, ale napisy były inne. To była Polska! Wyrazy i hasła powstały z liter, których nie używano po tamtej stronie Bugu. Litery układały się w słowa, w języku polskim. Umiałem na tyle dobrze czytać i tak dobrze znałem język polski, że rozumiałem nawet ich treść.
Jechaliśmy dalej. Czasem mignął ktoś na ulicy lub wiejskiej drodze. Czasami było widać, jak mieszkańcy stoją i rozmawiają ze sobą. Po ubiorze, nawet z daleka dało się poznać, że znaleźliśmy się poza granicami kraju, który na szkolnej mapie rozpościerał się szeroko, wyróżniony jedną barwą jak ogromny monolit rządzony tymi samymi regułami. Już nie widziałem charakterystycznych rosyjskich czapek bez daszków, lecz z nausznikami, które można zawiązać pod brodę. Niby drobny szczegół, ale potwierdzał inność kraju, do którego wjechaliśmy.
Zauważyłbym większą różnicę, gdybym znalazł się obok którejś grupki osób i ewentualnie odezwał się po rosyjsku, zamiast po polsku. Patrzyliby na mnie z wielkim zdziwieniem, być może nie rozumiejąc większości słów, chociaż w mieście położonym kilkadziesiąt kilometrów na wschód, gdzie byliśmy kilka godzin temu, dla odmiany nikt nie rozmawiał po polsku.
A w naszym wagonie ojciec coraz ostrzej reagował na nasze wypowiedzi w języku rosyjskim. Twierdził, że od przekroczenia granicy nie chce słyszeć z naszych ust żadnego wyrazu po rosyjsku. Takie wymagania stawiał wcześniej, ale spełnienie żądań nie było łatwe. Przebywaliśmy, w zależności od wieku, od kilku do kilkunastu lat wśród osób nie znających języka polskiego. Intensywne kontakty z Rosjanami i Białorusinami stały się zjawiskiem powszechnym od chwili rozpoczęcia nauki w szkole. Kontakty z rówieśnikami, uczestnictwo na lekcjach - wszystko mobilizowało do osiągnięcia znajomości języka rosyjskiego na takim poziomie, który akceptowało całe otoczenie.
Nie było żadnych bodźców, prócz żądań rodziców, w kierunku nauki języka polskiego. W momencie opuszczania stron rodzinnych mieliśmy opanowany język rosyjski na takim poziomie, że żaden rozmówca nie mógł domyślić się, iż rozmawia z Polakami. Wypowiadaliśmy swoje myśli płynnie, bez wysiłku i poszukiwania słów, których ciągle brakowało, jeśli chciało się powiedzieć coś po polsku. Jakim sposobem po przekroczeniu granicy miała nastąpić radykalna zmiana?
Jechaliśmy dość wolno, do uszu docierały rytmiczne, monotonne uderzenia kół na stykach. Wystawiając głowę poza obręb wagonu mogliśmy ujrzeć daleko na początku lokomotywę, kopcącą i buchającą parą, a przed nami i z tyłu identyczne wagony z lekko odsuniętymi drzwiami. Z każdego wychylały się sylwetki takich samych uchodźców. W tym czasie, kiedy pociąg jechał po zakręcie w najbliższych wagonach można było odróżnić twarze. Kto i gdzie czekał na nich?

Kąpiel pod prysznicem

From Giżycko


Pierwszym większym miastem na naszej drodze była Biała Podlaska. Tu, po krótkich manewrach, cały skład wagonów znalazł się przy rampie. Zapowiadał się dłuższy postój, może nawet kilkugodzinny. Tutaj każdy musiał stanąć przed specjalną komisją, która sprawdzała dokumenty, wydawała „książeczki repatrianta”, oraz jakieś pieniądze w postaci pierwszej (i ostatniej) zapomogi. Pieniądze miały polskie napisy. Oglądaliśmy je ze wszystkich stron, próbowaliśmy zapamiętać.
Była też obowiązkowa kąpiel pod prysznicem, badanie lekarskie i nieoczekiwanie rozeszła się niewiarygodna informacja... Każdy repatriant ma się zgłosić na stołówkę, gdzie dostanie darmowy posiłek - talerz z gorącą zupą i chleb. Wydaje mi się, że nikt nie mógł spodziewać się tego. Przecież w ZSRR, nawet po całym dniu pracy na polu podczas zbierania ziemniaków nie otrzymywaliśmy nic. Ojciec ciągle powtarzał, że w ciągu kilku lat pracy w kołchozie nie otrzymał nawet tej przysłowiowej zupy. Nawet gdyby byliśmy głodni, to chyba nie przyszła by do głowy myśl, że ktoś tak się zatroszczy o nas... Trochę dziwna wydała się ta Polska.
Było to pierwsze spostrzeżenie z polskiej rzeczywistości, ale jednocześnie na tej samej stołówce przeżyliśmy szok, bo dziewczyny roznoszące talerze z zupą zamiast spódnic lub sukienek miały na sobie spodnie. Tak ubrane (rozebrane?) kobiety nie widziałem nigdy i nigdzie, a tym bardziej w miejscu publicznym. Po minach rodziców zrozumiałem, że oni również. Było to pierwsze zderzenie z całkiem innym światem. Jeszcze jednym elementem odmiennej rzeczywistości była pierwsza awantura ojca z polskimi władzami, bo nie chciały się zgodzić na skierowanie naszego wagonu do Szczytna, co opisałem szczegółowo w pierwszym tomie wspomnień pod tytułem: „Nad brzegami Niemna”.
Wagon nasz jednak pojechał do Szczytna. Ojciec nie ustąpił i nie wyraził zgody na wyjazd do jakiejkolwiek innej miejscowości, na Ziemiach Zachodnich. Awantura dała oczekiwany efekt, ale gniew ojca mijał stopniowo i jeszcze co najmniej kilkakrotnie przypominał głośno o tym, że musiał się wykłócać z biurokratami już podczas pierwszych godzin pobytu na terenie Polski.
W Białej Podlaskiej nie staliśmy długo i wkrótce wagon toczył się dalej. Na kilku stacjach, nie wiem który już raz przeżywaliśmy straszną szarpaninę podczas przestawiania wagonu z jednego pociągu do drugiego. Słyszeliśmy bliższy lub dalszy huk zderzaków, ale czasami dotyczyło to nas bezpośrednio, bo łoskot zwielokrotniony echem drżących drewnianych ścian rozlegał się tuż obok. Jednocześnie następowało na tyle mocne uderzenie, że cała rodzina była przerażona. Spoglądaliśmy wszyscy wzajemnie na siebie, myśląc być może o tym samym - czy ci polscy kolejarze nie pozabijają nas, albo nie pokaleczą?
Dość często po jednym uderzeniu i szarpnięciu następowała cała seria mniejszych, ale tak gwałtownych, że obronić się przed nimi było nie sposób. Na ten czas, ze względu na własne bezpieczeństwo, nikt nie wyglądał przez drzwi, które były odsunięte jedynie na szerokość kilkudziesięciu centymetrów - tyle, na ile pozwalał hak zaczepu. Mogliśmy cieszyć się jedynie z tego, że za każdym razem wszystko działo się w dzień, a nie w nocy, chociaż z powodu przymkniętych drzwi panował w wagonie półmrok. W takich warunkach, ukryci przed światem zewnętrznym czuliśmy całkiem bezradni, zdani na łaskę kolejarzy, pracujących na zewnątrz.
Tego typu przeżycie trwało czasami dość długo, aż w końcu potrafiliśmy z dużą dokładnością wyczuć moment, kiedy nastąpi najsilniejsze uderzenie. Wiedzieliśmy, że jeśli słyszymy nasilające się gwałtowne dmuchnięcia z komina lokomotywy, która zdecydowanie przyśpiesza, a zestaw wagonów, razem z naszym, nabiera coraz większej prędkości, to w ciągu następnych paru chwil będziemy posuwać się rozpędem, a potem zderzymy się z innymi wagonami, stojącymi nieruchomo na torze. W takim momencie przesuwały się czasami nawet niektóre bagaże. Wiedzieliśmy, że będzie to kolejny sprawdzian dla nas, trzech najsilniejszych mężczyzn, bo przed takim uderzeniem razem z ojcem i młodszym Edkiem ustawialiśmy się przy motocyklu marki „Iż”, starając się go utrzymać w pozycji pionowej i nie dopuścić do tego, żeby wylądował na gorącym piecyku.
Mama, babcia i młodsi bracia musieli radzić sobie jakoś samodzielnie. Babcia, w pozycji leżącej cierpliwie znosiła to wszystko, bo prócz cichego pojękiwania z jej ust nie padła żadna skarga. Nie wiadomo o czym myślała. Być może ciągle zastanawiała się, jakie zagrożenie stwarzała ułańska czapka syna dla potęgi państwa radzieckiego, ale na pewno nie spodziewała się takiej podróży w nieznane, po opuszczeniu domu ojczystego. Być może w tamtym momencie przypominała sobie własną młodość oraz znacznie dłuższą i o wiele straszniejsza podróż na daleką Ukrainę, podczas pierwszej wojny światowej. Większe zdenerwowanie wykazywała mama, a ojciec robił się blady i nie odzywał się wcale. Może nie chciał krytykować pracy polskich kolejarzy, a może uważał, że tak być powinno.
Podobna szarpanina, ale poprzecznie do kierunku jazdy, miała miejsce na trasie, podczas szybkiej jazdy. Były momenty, kiedy nie ukrywaliśmy przerażenia, bo wydawało się, że za moment wagon wyleci z szyn. Może wtedy myśli nasze leciały w przeciwnym kierunku niż podążał wagon, może żałowaliśmy tej chwili, kiedy opuściliśmy kraj ojczysty i solidne ściany rodzinnego domu, stając się teraz bezwolną igraszką polskiego maszynisty, który gdzieś tam na początku pociągu dorzucał coraz więcej węgla do kotła i bardzie rozpędzał pociąg, chyba nie zdając sobie sprawy, że nasz wagon za moment może wylecieć z szyn.
Dla mnie takie zachowanie wagonu było bardzo dziwne, bo nie jeden raz jeździłem do Mińska, co prawda w wagonie osobowym, ale nie występowała w nim najmniejsza szarpanina poprzeczna w stosunku do kierunku jazdy, nawet przy największej prędkości. Czy odmienność Polski miała polegać na tym, żeby podczas jazdy ogarniało przerażenie?..
W pewnym momencie, na którejś kolejnej stacji, po całej serii zderzeń i szarpnięć, na moment wyjrzałem przez szparę w drzwiach, zabezpieczonych przed nieoczekiwanym przesunięciem specjalnym zaczepem. Nie miałem wątpliwości, że w danej chwili nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, bo uderzenie nastąpi odrobiną później. Na torach ujrzałem jakiegoś kolejarza z chorągiewką. Nasze spojrzenia spotkały się, a on w tym samym momencie zaczął wymachiwać tą swoją chorągiewką, krzycząc jednocześnie do jakiegoś kolegi: „ ...zatrzymaj!.. nie rzucaj!.. tu są ludzie!... Znowu ta Biała Podlaska!... Raport na nich złożę!...”
O dziwo, od tego momentu wagon toczył się spokojnie, szarpania ustała. Potem nas odczepiono i zostawiono na jakimś bocznym torze. Mogliśmy teraz spokojnie, z boku oglądać jak rozpędzone wagony wtaczają się, na coraz inny tor i z hukiem zderzają się jeden z drugim. Minął jeszcze jakiś czas i inny kolejarz przyniósł nalepki z jaskrawym, czerwonym napisem „Uwaga ludzie. Nie rzucać”. Dał też w małym słoiku klej i kazał kartki nakleić, możliwie wysoko na wszystkich czterech ścianach wagonu. Od tego momentu skończyło się „szarpanie” i „rzucanie”. Doczepiano nas w pożądanym kierunku dojeżdżając powoli, bez rozpędzania. Przekonałem się, że nawet w polskim towarowym wagonie można nie obawiać się, że się wyląduje na ścianie, albo w jakimś innym nieoczekiwanym miejscu, na przykład na gorącym piecyku, którego nie musieliśmy trzymać, bo był przyśrubowany do podłogi dostatecznie mocno.
Poprawa nastąpiła jednak tylko na stacjach. Podczas szybkiej jazdy na trasie rzucało nami jak poprzednio, bez żadnej litości i baliśmy się nadal, że w pewnym momencie wagon przewróci się i spadnie gdzieś z wysokiego nasypu. Czasami z przerażeniem spoglądałem na piecyk napełniony gorącymi węglami, zastanawiałem się, w jaki sposób uniknąć zderzenia z nim w chwili, gdy wagon zacznie się przewracać, jak nie dopuścić do rozszerzenia się pożaru. Zetknięcie się z polską rzeczywistością na kolei, która według słów rodziców w okresie przedwojennym należała do jednej z najlepszych w Europie, okazało się bardzo niemiłe. Trudno było zgadnąć, co czeka nas potem, jeśli dojedziemy szczęśliwie na miejsce...
Na razie było jeszcze do celu daleko, a nastał kolejny wieczór i zaszła konieczność zapalenia świeczki, żeby rozproszyć grudniowy mrok. Wagon już znajdował się w składzie kolejnego pociągu, ale jeszcze nie ruszał. W pewnym momencie w drzwiach ukazała się czapka i mundur, ale nie kolejarza. Zielony kolor i pagony z gwiazdkami świadczyły, że wchodzi oficer Wojska Polskiego. Był to brat mamy, wujek Witek. Uśmiechał się i zanim zdążył przywitać się, potrafił powiedzieć szczęśliwy, że wreszcie wyrwaliśmy się z tamtego „raju” i teraz będziemy razem, w Polsce. Cieszył się mocniej niż my i wyglądało, że oczekiwał na bardziej spontaniczne manifestowanie radości z naszej strony oraz okazywanie uczuć w gwałtowniejszej formie.
Babcia, tak samo jak jej wnukowie, nie miała na ten temat żadnego zdania, a w słowach rodziców dało się zauważyć więcej troski niż radości. Z ust ojca padło ponowne stwierdzenie, że tam zostawiliśmy swoje, a tutaj jedziemy na cudze i „...tylko Bóg jeden wie jak tu będzie”. Po chwili uzupełnił swe wywody stwierdzeniem, że na razie widzi w tym wszystkim tylko jedną pozytywną stronę - nie grozi nam służba w sowieckiej armii, nie trafimy do kołchozu.
Po krótkiej wymianie informacji i po podzieleniu się pierwszymi wrażeniami, wujek powiedział, że musi wracać do samochodu, którym ścigał nas od Białej Podlaski, a nasz pociąg zaraz ruszy w dalszą drogę. Spotkamy się w Szczytnie. Nikt spośród nas nie wspomniał, że wagonem podczas jazdy tak strasznie rzuca. Domyśliłem się, że rodzice uznali, iż w Polsce jest to zjawisko normalne, a ponieważ o tym kraju nic nie wiedziałem, więc też nie odezwałem się, bo nie chciałem być uznany za kogoś, kto ma wątpliwości do poziomu technicznego polskiej kolei, umiejętności kolejarzy albo boi się szybkiej jazdy.
Na szczęście szybka jazda występowała nie zawsze. Przeważnie pociąg toczył się wolno, można było spokojnie obserwować mijany krajobraz. Zdawałem sobie sprawę, że jesteśmy coraz bliżej obszaru, który na mapie wyróżnia się wielką ilością plam o barwie symbolizującej wodę. Jeszcze przed wyruszeniem w drogę, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że klimat będzie tu inny, a zima bardziej łagodna. W swoich wnioskach chyba nie myliliśmy się, bo widzieliśmy coraz częstsze i większe plamy czarnej gleby wyzierającej spod białego okrycia. Na początku były to nieliczne wierzchołki, wystające nad równą białą płaszczyzną, ale w miarę mijanych kilometrów robiło się ich więcej, aż zaczęły się tworzyć długie czarne grzbiety, będące bruzdami po jesiennych orkach. Śnieg leżał jedynie w zagłębieniach. Zdawałem sobie sprawę, że podążamy na zachód gdzie zimy prawie nie ma, oddalamy się od krainy śnieżnych zamieci i wielkich mrozów. Nie powiedziałem głośno, ale poczułem, że tamte białe pola były mi bliższe. Zrozumiałem ponadto, że te pstrokate nie zapewnią możliwości jeżdżenia na nartach, które wiozłem w wagonie.
Polska wydawała się krajem cieplejszym, ale może takie uczucie powstawało nie z tego powodu, że cieplej było na zewnątrz, lecz dlatego, że jeszcze w Brześciu ojciec kazał przynieść jak najwięcej węgla do wagonu, a potem zapas uzupełniliśmy w Białej Podlaskiej. Podrzucaliśmy więc go do naszego piecyka, bez żadnych obaw że w pewnym momencie zabraknie.
Na jakimś odcinku drogi pociąg toczył się wolno obok sosnowego, niskiego lasu. Śniegu było tak mało, że widzieliśmy zamarzniętą, ale piaszczystą glebę i ojciec chyba z zadowoleniem stwierdził, że w tym miejscu jest wszystko prawie takie same, jak zostawiliśmy w „naszych stronach”. Słowa te dodały otuchy. Być może w tej Polsce nie wszystko będzie całkiem inne i obce. Po chwili jednak dowiedziałem się, że w takich warunkach życie jest ciężkie, bo „... co tu urośnie?”
Minęliśmy jeszcze kilka większych i mniejszych miejscowości, aż wreszcie zobaczyliśmy czarne litery na prostokątnej białej tablicy, układające się w nazwę kolejnej stacji. W końcu ujrzeliśmy tak oczekiwane Szczytno. Wagon toczył się wolniej i wkrótce zatrzymał się. Wzdłuż pociągu zaczęli chodzić kolejarze, coś oglądali, coś sprawdzali. Jeden szedł z małym młotkiem na długim trzonku i pukał w każdym wagonie gdzieś pod spodem. To samo zrobił również przy naszym, ale nie poszedł dalej, lecz zatrzymał się, popukał ponownie, potem schylił się i coś tam oglądał. Wreszcie przytrzymał młotek pod pachą, a w tym czasie wyjął jakiś blankiet. Coś napisał ma małej karteczce i włożył pod ruchomą kratkę na bocznej ścianie wagonu.

Podróż koleją dobiegła końca.

From Giżycko


Po chwili nastąpiło tak dobrze znane szarpnięcie i wagon zaczął toczyć się ponownie, ale wiedzieliśmy, że z tego miasta z nami już nie wyjedzie. Minęło kilka minut i znaleźliśmy się przy wysokiej rampie, takiej samej, jaka była po tamtej stronie granicy w Brześciu oraz na terenie Polski - w Białej Podlaskiej. Wyszliśmy z wagonu na zewnątrz. Podróż koleją dobiegła końca. Przyjechaliśmy do Szczytna. Granica została daleko.
Po chwili poznaliśmy ciocię Helenę, ciotecznego brata Romka w wieku Edka i siostrę Alicję - dziesięć lat młodszą ode mnie. Na rampie znajdowała się też jakaś nieduża ciężarówka. Po przywitaniu się musieliśmy koniecznie zobaczyć i przeczytać kartkę, którą kolejarz doczepił do wagonu. Na kartce była krótka informacja: „Wagon uszkodzony, wycofany z ruchu”.
Na żadne rozmowy nie było czasu, bo krótki grudniowy dzień zbliżał się ku końcowi i musieliśmy śpieszyć się z przeładowaniem naszego dobytku na samochód. Dość szybko i sprawnie poradziliśmy z tym i wyruszyliśmy do ostatniego etapu podróży, ale wkrótce kierowca zatrzymał samochód przy jakimś kiosku, zalecając nam kupienie świec. Okazało się, że we wsi nie ma energii elektrycznej. Takiej polskiej rzeczywistości nie dało się przewidzieć w najgorszych wariantach. Lampę naftową zostawiliśmy świadomie, ponieważ byliśmy przekonani, że w Polsce, w miejscowości, która znajduje się nie dalej jak trzy kilometry od miasta energia elektryczna jest na pewno, tym bardziej że od zakończenia wojny minęła aż 13 lat.
Kolejne zetknięcie się z realiami kraju, o którym pozytywne opinie tworzyły rodzice, a wujek Witek wręcz idealne, okazało się szokująco niemiłe. Pierwszym samodzielnym zakupem na terenie Polski były świece, które miały rozświetlić grudniowy mrok w naszym nowym mieszkaniu. Co najmniej mnie zabrakło polskich słów żeby wyrazić swoje zdziwienie. Po rosyjsku nie mogłem odezwać się, bo pamiętałem dobrze ostrzeżenie ojca. Swojego zdziwienia nie mogłem wyrazić w żaden sposób. Kierowca przy tej okazji, z wymownym uśmiechem, poinformował osobę z kiosku, żeby dała tych świec więcej, bo jesteśmy repatriantami z Rosji i teraz z radości będziemy pić wódkę do samego rana, a bez świec tego zrobić się nie da. Pomyślałem, że zacofanie techniczne w tej Polsce jest przerażające. Przyjechaliśmy tu po to, by wrócić do epoki, w której mieszkania oświetla się świecami. Tego nikt z nas nie mógł przewidzieć. Czym jeszcze zaskoczy ten kraj?
Pierwszemu zdziwieniu towarzyszyło nie mniejsze rozczarowanie. Nie włączymy ładnego odbiornika „Mińsk” z zakresem fal długich, średnich i krótkich oraz zamontowanym na górze adapterem. Nie mieliśmy wątpliwości, że taka możliwość będzie istniała, kiedy zajedziemy na miejsce i wreszcie sprawdzimy jak się przestraja odbiornik z fali na falę. O tym marzyliśmy od momentu, kiedy ten wielki, ładny aparat stał się naszą własnością, na kilka dni przed wyjazdem. To, że nie dało się go natychmiast podłączyć do gniazdka, bo we wsi nie było energii elektrycznej, wcale nie przeszkadzało żeby znowu i znowu podchodzić do odbiornika, kręcić pokrętłami, przyciskać przełączniki, odczytywać nazwy miast, z których przy danym ustawieniu będzie rozlegać się muzyka lub śpiew z chwilą, kiedy znajdziemy się w nowym mieszkaniu, w Polsce. Nie mieliśmy wątpliwości, że w Polsce, w mieszkaniu do którego jedziemy, jest energia elektryczna i jedną z pierwszych czynności będzie włączenie radia. Polska okazała się niestety całkiem innym krajem.
W Związku Radzieckim w naszym mieszkaniu, tak jak i w domach pozostałych mieszkańców był głośnik, z którego wesoło brzmiała muzyka i śpiew, a w ustalonych godzinach spiker informował o kolejnych osiągnięciach narodu radzieckiego i nowych próbach zakłócenia biegu historii przez siły imperialistyczne. Był to jednak tylko głośnik. Sterowanie odbywało się w Stołpcach, zgodnie z centralnie ustalonym programem, jednolicie dla całej republiki. Już wtedy tak bardzo chciało się w tym zakresie uzyskać samodzielność. Wydawało się, że marzenia nie będą zrealizowane szybko. Przecież kilkukilometrowej odległości do najbliższego gniazdka nie mogliśmy pokonać, ale rzeczywistość okazała się bardziej miła, bo za parę miesięcy kupiliśmy odbiornik „na baterie”.
Nie wiem z jakiego powodu, ale jechałem w kabinie z kierowcą. Pytał się skąd jesteśmy i jak się spodobała Polska. Odpowiadałem wolno, jąkając się bo musiałem odpowiadać po polsku, a brakowało najprostszych słów umożliwiających przekazanie myśli. Po chwili miałem kolejną, niewiarygodną informację. Okazało się, że kierowca jest właścicielem ciężarówki. Co prawda nie była wielka, chyba nie nowa, ale była prywatną własnością!!!
Kiedy o tym dowiedziałem się, to naprawdę zabrakło mi słów i chyba nawet po rosyjsku nie potrafiłbym wyrazić swego zdziwienia. Kierowca w tym czasie zachowywał się bardzo dziwnie, bo zaczął się pytać, czy w Związku Radzieckim istnieje własność prywatna. Odpowiedziałem, że naturalnie jest tam własność prywatna. Własny był nasz dom i wszystko, co się w nim znajdowało. Podwórko oczywiście należało do kołchozu, ale to nie istotny szczegół. Szokujące było to, że ten kapitalista chciał wiedzieć, czy można tam mieć na własność ciężarowy samochód, ziemię, jakiś warsztat? Mogłem spodziewać się wszystkiego, ale nie takich pytań od osoby, która mieszkała w Polsce, tj. kraju, budującym socjalizm, na wzór Związku Radzieckiego.
Nie potrafiłem skupić myśli. Zacząłem coś wyjaśniać, ale samochód w tym czasie zjechał z asfaltu na leśną drogę. Po obu stronach rosły wysokie sosny, takie jak w „naszych stronach”. Ze strony kierowcy padły jeszcze jakieś dziwne informacje o tym, co wolno mieć w Polsce, usłyszałem też podobne pytania na temat tego, co jest zabronione, a co dozwolone w Rosji. Chyba nie potrafiłem zrozumieć wszystkiego, o czym mówił kierowca. Na szczęście spostrzegłem, iż zbliżamy się do celu podróży i nie muszę odpowiadać na żadne pytania.
Las się kończył, droga lekko skręcała prawie stykając się z obszerną, białą płaszczyzną. Domyśliłem się, że jest to zamarznięte jezioro. Po drugiej stronie drogi stał rządek prawie jednakowych domów z czerwonej cegły. Na podstawie wcześniejszych informacji wujka wiedziałem, że będziemy teraz mieszkać w tej wsi.
Zatrzymaliśmy się przed jednym z ostatnich domów. Wjazd na podwórko prowadził pod niedużą, ale dość wyraźną górkę. Teren po drugiej stronie wąskiej drogi nadal opadał, aż do styku z białą, równą płaszczyzną. Było to zamarznięte jezioro i w tym momencie zdążyłem wymienić z braćmi krótkie uwagi, że latem będziemy mogli kąpać się częściej, niż w Niemnie. Taka wersja odpowiadała nam jak najbardziej. Może w tej Polsce będziemy mieli lepiej?..
Byliśmy na miejscu. Kierowca miał wjechać jeszcze na podwórko, lecz przez moment rozglądał się, mówił głośno, że wjazd jest niewygodny, ale wreszcie usłyszeliśmy głośniejszą pracę silnika, samochód wolno ruszył, ręce prywatnego właściciela ciężarówki zaczęły energicznie obracać kołem kierownicy. Okazało się, że narzekania były zbędne, bo samochód bez żadnych problemów wtoczył się na podwórko, które miało stać się naszym. W ten sposób, wieczorem 12 grudnia 1958 roku zakończyła się podróż, którą rozpoczęliśmy nie tak dawno, bo wczesnym rankiem szóstego grudnia.
Teraz należało zdjąć z samochodu nasze pakunki i zanieść do domu. Przystąpiliśmy do pracy bez żadnej zwłoki jednak już w pełnym mroku, bo słońce schowało się nie tylko za chmurami, ale i za pobliskim lasem. W takich warunkach nie dało się rozpoznać twarzy pierwszego mieszkańca, który widocznie przechodził ulicą zmierzając do swego domu i kierowany zwykłą ciekawością wszedł na „nasze” podwórko przez otwartą bramę, żeby zobaczyć przybyszy. Powiedział wszystkim „dzień dobry”, potem wysłuchał relacji kierowcy, że przyjechaliśmy z Rosji i zaraz po rozładunku zaczniemy pić wódkę, bo świec kupiliśmy dużo, wystarczy na całą noc. Potem postał chwilę w milczeniu, przyglądając się jak uwijamy się zdejmując pakunki i układając bezpośrednio na ziemi. Widocznie został przekonany w końcu, że skoro tak bardzo śpieszymy się do „picia”, to nie znajdziemy czasu na rozmowy, bo mruknął wreszcie „do widzenia” i odszedł ginąc w ciemnościach.
Nie wywołało to wśród nas większego zainteresowania, tym bardziej, że powstał pierwszy kłopot. Do mieszkania nie dało się wejść - nie mieliśmy kluczy. Widocznie wujek, załatwiając wszystkie wstępne uzgodnienia związane z objęciem na własność domu i gospodarstwa przez naszą rodzinę, zapomniał o tak istotnym drobiazgu. Ale o tej godzinie nie pracował już żaden urząd, nie było do kogo się udać. Nie mogliśmy jednak zostać na podwórku, tuż obok domu, w którym mieliśmy zamieszkać. Ktoś wpadł na pomysł, żeby wejść do środka przez małe okienko prowadzące na strych i spróbować, czy nie da się otworzyć drzwi od wewnątrz. Edek był na tyle mały i szczupły, że w okienku mieścił się bez trudu, na tyle lekki, że było go łatwo podsadzić i na tyle duży, że mógł coś zdziałać samodzielnie.
Podsadzono brata do góry. Chwilę przyglądaliśmy się jak się szarpie z okienkiem i przytrzymującymi go gwoździami. Za moment przejście było wolne i brat zniknął w ciemnym wnętrzu. Z niecierpliwością oczekiwaliśmy na wyniki tej wyprawy, a nasz bohater w tym czasie pokonując strach i narastająca dumą, że pierwszy bada nieznane wnętrze, szukał drogi do drzwi w ciemnościach. Tego wieczoru nie zdążył wszystkiego opowiedzieć, ale wracał do szczegółów przy każdej nadążającej się okazji.
Edek był pierwszą osobą, która weszła do tamtego domu. Został w nim najdłużej, bo mieszka nadal. Pozostała trójka, nas braci, w różnym czasie opuściła również ten dom rodziców, zakładając swoje rodziny. Nikt nie opuścił Mazur, bo najmłodszy brat Kazik zamieszkał w Szczytnie, starszy Józek w pobliżu Szczytna (osada Kamionek), a jedynie ja trafiłem do odległego o sto kilometrów Giżycka.
Edek znalazł schody prowadzące na dół i zszedł na parter, a potem po omacku dotarł do drzwi wejściowych. Nie wiem dzisiaj, a może nie wiedziałem i wtedy, z jakiego powodu nie miał żadnej latarki. Być może nie przyszedł nikomu do głowy ten pomysł, a najpewniej nikt nie miał takiego urządzenia.

Zniszczone podłogi.

From Giżycko


Kombinowanie z drzwiami od wewnątrz dało efekt. Edek znalazł wreszcie zasuwkę i drzwi otworzyły się. W mieszkaniu zapaliliśmy kilka świec i ich nikłe, chwiejące się płomienie oświetliły szare ściany i ciemne podłogi, które w najmniejszym stopniu nie przypominały tamtych solidnych i stabilnych w mieszkaniu, które zostało daleko. Szybko zorientowaliśmy się, chodząc ze świecami po całym dość dużym mieszkaniu, że najgorsze, najbardziej zniszczone podłogi są w najładniejszych pokojach.
Ten stan chyba nie przeszkadzał wcale wujkowi, ponieważ stwierdził, że to żaden problem, bo do gospodarstwa należy jakaś parcela lasu i można będzie bez trudu uzyskać zezwolenie na wycięcie kilku sosen, żeby zawieść do tartaku i naprawić podłogę nowymi deskami. Nie omieszkał przy tym zaznaczyć, że tam zostawiliśmy dom wykonany z drewna, a tu będziemy mieli murowany. Ta wypowiedź nie poprawiła co najmniej mego humoru, bo wiedziałem, że ściany drewniane są znacznie cieplejsze i milsze, niż mur ceglany. Zdążyłem też zauważyć, że na ogrzanie dwóch pokoi przeznaczony jest tylko jeden piec, znacznie mniejszy od tego, który został w naszym mieszkaniu.
Najważniejsze było jednak nie to. Z wypowiedzi wujka wynikało, że będziemy właścicielami pola i potrafiłem to jakoś zrozumieć, bo pamiętałem jeszcze okres przed nastaniem kołchozów. Oszałamiająco brzmiała natomiast informacja, że będziemy właścicielami lasu! W Związku Radzieckim nawet podwórko było nie nasze. Dziwnym krajem wydała się Polska, budująca dobrobyt socjalistyczny.
Wujkowi to nie przeszkadzało i być może z tego powodu nadal najbardziej się cieszył, aż w pewnym momencie swoje wywody uzupełnił podsumowaniem, że będziemy teraz tu mieszkać, tu będzie nasz dom, tu „...mamy zapuszczać korzenie”. Nie wiem, jakie wrażenie zrobiła ta wypowiedź na innych członkach rodziny, lecz przyjąłem ją dość chłodno. Poczułem jakiś smutek, chociaż w tamtej chwili nie obchodziło mnie wcale, czy będzie tu lepiej, czy gorzej. Uświadomiłem sobie jeszcze raz, że stało się coś, co jest nieodwracalne i zamknął się jakiś rozdział w moim krótkim życiu. O przyszłości nie potrafiłem myśleć.
Nie było jednak czasu, żeby zastanawiać się nad tym dłużej. Należało jak najszybciej wnieść rzeczy do domu, do którego zapraszały małe płomyki świec, które chwiały się i migały nieśmiało w powiewach zimowego powietrza. Nieustannie napływało ono do wnętrza przez otwarte drzwi, jeszcze bardziej schładzając mieszkanie, które nie było ogrzewane od dawna.
Po kilku nieudanych próbach, wreszcie ustawiliśmy na środku największego pokoju stół, tak żeby stał równo, a żadna noga nie trafiała w wygnitą dziurę. Dzięki zapobiegliwości ojca mieliśmy też na czym usiąść. Zabraliśmy ze sobą drewniane, składane przedwojenne polskie krzesła. Przywędrowały z nami do Polski, ale każdy musiał ustawić je samodzielnie tak, żeby nóżki nie trafiały w dziury, żeby znalazły się na zdrowych kawałkach desek.
Mama w tym czasie zdążyła odnaleźć coś wśród zapasów na pierwszą kolację. Oczywiście nakroiła grubej słoniny, a polskie poczęstunki postawiła na stole ciocia Helena. Znaleźliśmy też jakieś drewno do rozpalenia ognia w kuchni i po chwili miłe huczenie rozległo się pod naszym czajnikiem z pierwszą wodą nabraną z ręcznej pompy, wspólnej dla całej wsi, a umieszczonej na środku krótkiej uliczki. Tam, gdzie został nasz dom wodę mieliśmy swoją, ze studni na naszym podwórku. Czy i kiedy zapomnimy jej smak?
Drewno, choć cudze i włożone do obcego paleniska, paliło się wesoło, tak samo jak w domu, w którym wyrosłem. Poprzez pęknięcia i nieszczelności blatu, płomienie rzucały migocące smugi światła na najbliższą ścianę i sufit. Być może od tej chwili było by milej i bardziej swojsko, tak jak powinno być w cichy zimowy wieczór, gdyby ściany i sufit nie były tak szare i smutne.
Obok, w pokoju było znacznie widniej, choć brakowało tam lampy naftowej z ciepłym, żółtawym płomieniem za lekko przykopconym szkłem. Kilka świec próbowało ją zastąpić, a ich chybocące się światło odbijało się w szklankach z gorącą herbatą, która już trafiła na stół. Znalazła się tam również butelka z zimną radziecką wódką, do której dostęp w tamtym kraju był bez ograniczeń, bez konieczności stania w kolejkach. Nie wiem ile butelek tego rozweselającego płynu przywieźli rodzice, z przeznaczeniem nie tylko na pierwsze poczęstunki podczas rodzinnych spotkań, ale i na jakieś inne okazje. Chociaż nie było pijaństwa do świtu, o którym tak chętnie i kilkakrotnie wspominał kierowca, właściciel ciężarówki, to pierwsze wieczorne rozmowy w nowym mieszkaniu trwały dość długo. Rodzice wspominali swoją młodość, opowiadali o życiu w okresie rozłąki, ale najczęściej zastanawiali się nad tym, co czeka nas w Polsce. Zarówno wujek jak i ciocia nieustannie, wielokrotnie wracali w swych wypowiedziach do tego, że podjęliśmy jedyną słuszną decyzję, że na tamtych terenach nie mogliśmy pozostać, bo Polska tam już nie wróci, a teraz jesteśmy w swoim kraju, tu gdzie mieszka cała rodzina.
W tym czasie nasz brat cioteczny, Romek, wyciągnął przenośne radio „Szarotka”, informując, że zaraz usłyszymy polską muzykę, śpiew, wiadomości. Na naszą uwagę, że przecież nie ma energii elektrycznej odpowiedział, że to jest takie radio, jakiego nie mogliśmy zobaczyć w zacofanej Rosji, bo posiada akumulatorki i może pracować również tam, gdzie nie ma energii elektrycznej. Oczywiście mała „Szarotka” nie mogła zastąpić naszego „Mińska”, ale pomyślałem sobie, że dobre i to. Niech sobie pogra. Romek włączył aparat. Usłyszeliśmy jakieś szumy i piski, ale innych, bardziej oczekiwanych dźwięków radio nie wydało. Nie przynosiło żadnych efektów chodzenie po pokoju, kręcenie aparatem, manipulowanie pokrętłami. Nie dało się usłyszeć żadnego koncertu ani wiadomości z żadnego miasta, również z Warszawy. Cóż, okazało się, iż bardziej niezawodny był radziecki głośnik, z jednym jedynym pokrętłem, którym regulowało się tylko głośność, niż polskie radyjko na akumulatorki.
W następnym dniu spałem znacznie dłużej niż rodzice. Widocznie tak bardzo przyzwyczaili się do wcześniejszego wstawania w dawnych latach, kiedy gospodarzyli na swoim, że teraz na samą myśl, iż wkrótce będą ponownie gospodarzami na własnej ziemi wystarczyła, żeby obudzić się i wstać znacznie wcześniej, niż była taka potrzeba. Może powodem była chęć obejrzenia najbliższego otoczenia, a może po prostu chcieli jak najszybciej rozpalić ogień w piecu, bo w mieszkaniu było zimno.
Mieliśmy szczęście. Poprzedni właściciel zostawił pod szopą trochę narąbanego drewna. Co prawda nie tak dużo jak my, w Okińczycach, tam rodzina, która zamieszkała po nas nie musiała tym problemem martwić wcale. Naszykowaliśmy drewna jak zwykle na całą zimę, żeby nie było kłopotów nawet w przypadku największych mrozów. Do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, wyjedziemy do Polski, czy zostaniemy w Związku Radzieckim. Wszystkie grubsze kloce, będące efektem ostatnich miesięcy mojej pracy w lesie, w pobliżu wsi, znalazły się na naszym podwórku.
Tutaj, być może poprzedni właściciel już wcześniej wiedział o terminie wyjazdu i nie miał zamiaru tworzyć zapasów na zimę, nie chciał robić prezentu komuś, kto zamieszka po nim. Wystarczająco denerwował się z tego powodu, że zostawia dom, który być może sam wybudował. Dom nie był mały, choć układ poszczególnych pomieszczeń nie bardzo nam się podobał, ale za to znajdował się nad ładnym jeziorkiem, w pobliżu sosnowego lasu, który latem odbijał się w gładkiej tafli, jak w lustrze. Na pewno tego obejścia nikt nie opuścił bez żalu i smutku.
Natomiast nam, już od wczesnego poranka, nie podobało się coś znowu. Nie podobało się, że ogień z kuchenki ucieka od razu do komina, że piec, chociaż zbudowany z kafli, rozgrzewa się słabo. Dość szybko zauważyliśmy, że na podwórku było znacznie cieplej niż w kraju, z którego przyjechaliśmy, ale w mieszkaniu było niewspółmiernie zimniej. Na te uwagi, wujek znowu znalazł wytłumaczenie, że piec stopniowo rozgrzeje się i w mieszkaniu po jakimś czasie też zrobi się cieplej.
Być może było by cieplej i milej, gdyby prócz zimnego powietrza nie wciskała się mgła, która pojawiła się w nocy i osłoniła wszystko wokół. Przyjechaliśmy do wsi wieczorem, kiedy chowa się słońce i nadciąga nocna ciemność. Nie zastanawialiśmy się, jaka będzie pogoda rano, ale sądziliśmy, że umożliwi obejrzenie przynajmniej najbliższych okolic. Niestety, pierwsze spojrzenie przez okno wykazało, że wszystko wokół jest przesłonięte białą zawiesiną, wilgotną i zimną.
Dość szybko ułożyliśmy sobie teorię, że w kraju, do którego los nas zagonił, będzie tak często, bo wokół pełno jest jezior, a całkiem blisko zaczyna się morze. Trudno spodziewać się tu pięknych słonecznych dni, mroźnej zimy i gorącego lata. Będziemy mieszkać w tej mgle, nie zobaczymy błękitnego nieba, a może nawet najbliższych krajobrazów. Taka będzie ta polska, lepsza rzeczywistość.
Pomimo mgły, wyszliśmy z domu, żeby obejrzeć przynajmniej jeziorko, chociaż całe było skute lodem. Droga wokół białej tafli, przykrytej cienką warstwą śniegu, trwała na tyle krótko, że radość dnia poprzedniego uległa zachwianiu. Jeszcze bardziej umocniła się nasze pierwsze spostrzeżenie, że warunki na kąpiel będą wręcz idealne, ale nie było też wątpliwości, że jedynie we wspomnieniach zostaną nasze długie wędrówki z wędkami w ręku, wzdłuż krętych brzegów naszego Niemna, w poszukiwaniu wciąż nowych zakoli, z bardziej głębokim nurtem. Zbyt oczywisty był fakt, że woda w jeziorze nie płynie, nie podmywa brzegów i nie rozlewa się szeroko na prostych odcinkach. Wokół jednak istniały tylko jeziora.
Nie ujrzymy, więc już nigdy tamtych pięknych wygibasów, za którymi nasza kochana rzeka skręcała i ginęła z oczu, zachęcając do dalszej wędrówki. Obawialiśmy się, że zabraknie tu nawet miejsca na gorącą plażę z sypkim piaskiem. Dość jednoznacznie, całą czwórką braci doszliśmy do przekonania, że ciężko będzie wytrzymać w okresie letnim bez tych atrakcji, jakie zapewniał Niemen.

Naręcze drewna

From Giżycko


Już od pierwszych dni naszego pobytu w nowym miejscu zaczęli odwiedzać nas coraz inni mieszkańcy sąsiednich domów. Ktoś przyniósł naręcze drzewa, ktoś mleka, a jeszcze inny - worek ziemniaków. Rodzice dziękowali za dary, opowiadali skąd jesteśmy i dlaczego przyjechaliśmy do Polski, a jednocześnie uzyskiwali informacje o tym, jak się żyje tu, w Polsce. Podczas rozmów nie sposób było nie wspomnieć o gęstej, białej mgle, która nie chciała ustąpić w ciągu kilku kolejnych dni. Nasz smutek wzrastał jeszcze bardziej, kiedy z ust mieszkańców padały stwierdzenia, że tak już tu jest, że lato i zima są bardzo wilgotne i na stare lata wszystkich „skręca”, wszystkie starsze osoby zaczynają chorować na reumatyzm. Tylko jeden sąsiad widział wszystko całkiem inaczej, bo powiedział do mamy pewnie i budująco, że mgła nie będzie zawsze, że wkrótce zginie, na niebie ukaże się słońce, a wraz z nadejściem lata rozpoczną się upały i można będzie wygrzać się na zapas, więc nie ma powodów do zmartwień.
Chyba po kilku dniach od momentu przyjazdu stwierdziliśmy, że nasze obawy odnośnie trudności z ogrzaniem mieszkania do większej temperatury potwierdzają się w całej rozciągłości. Niewielka stertka drzewa, którą zostawił poprzedni właściciel, zmniejszała się z dnia na dzień i nie było wątpliwości, że wkrótce znikną ostatnie polana. W mieszkaniu było zimno, a prócz tego mama skarżyła się prawie codziennie, że wyjątkowo ciężko jest gotować każdy posiłek na kuchence, do której bez przerwy trzeba dokładać drewno. Widzieliśmy, że całe ciepło wraz z płomieniami ulatuje do komina, a w tamtym domu, który został daleko na wschodzie, rozgrzana masa cegieł „ruskiego pieca” promieniowało ciepło przez cały dzień. Nie wystygał on do końca w ciągu całej zimy, a ponadto wstawione do wnętrza garnki „gotowały się same”. Nałożone do wnętrza drewno spalało się powoli i tworzyło wielką stertę żaru, który utrzymywał potem wysoką temperaturę w ciągu wielu godzin. W efekcie, w ciągu całego dnia z gorących cegieł promieniowało ciepło, tworząc w mieszkaniu miłą atmosferę, pomimo mrozu i szalejącej zamieci za szybami okien.
O tym, że w nowym, poniemieckim mieszkaniu jest zimno marudziliśmy prawie bez przerwy, dziwiliśmy się jak poprzedni właściciele mogli mieszkać w takich warunkach, dochodziliśmy do wniosku, że właśnie zimne mieszkanie jest powodem reumatyzmu, a nie zdarzające się czasami mgły i pobliskie jeziora. Jednak, jak zwykle ojciec na ten temat miał całkiem odmienne zdanie i twierdził, że skoro słupek rtęci w termometrze przekracza granicę dziesięciu stopni, to nie ma powodów do narzekań. Nie omieszkał przy tym dodać, jaki chłód panował w barakach, w czasie austriackiej niewoli, a potem dość często zaczynał swoje długie wywody o tym, jak bardzo powinniśmy cieszyć się, że ominęły nas kołchozy, radziecka rzeczywistość, służba w tamtej armii. Na zakończenie, w postaci ostatecznego argumentu kończącego dyskusję oświadczał, że nie mamy powodów ani do narzekań, ani do krytykowania tego, co zastaliśmy tu, bo we własnym zakresie jeszcze nic nie zbudowaliśmy. Będziemy mieli prawo do krytykowania, kiedy zrobimy coś lepszego, własnymi rękoma, w oparciu o własne pomysły. Dodawał czasami, że do domu zostawionego w „naszych stronach” tylko on tęsknić może najbardziej, bo sam go zbudował.
Chociaż takie postawienie sprawy faktycznie kończyło dyskusję, to od ścian nadal „ciągnęło” chłodem, w mieszkaniu było zimno. Dość długo układaliśmy plany, w jaki sposób i gdzie wybudujemy „ruski piec”, może nie tak okazały, ale przynajmniej spełniający podstawowe funkcje. Nie pomyśleliśmy wtedy, że do gotowania w „ruskim piecu” potrzebne są inne garnki, a w sprzedaży nie było ich wcale.
Wiedzieliśmy, że będziemy gospodarzyć na własnej ziemi, będziemy mieli swoją mąkę. Powstanie możliwość pieczenia chleba, a jedyną przeszkodą w zrealizowaniu tego marzenia, jak na razie, jest brak odpowiedniego pieca. Jednak, w miarę jak mijały kolejne miesiące, o piecu wspominaliśmy coraz rzadziej, a potem temat ten przestał istnieć. Okazało się, że chleb można było kupić w Szczytnie i to bez żadnych problemów. Dziwnym krajem okazała się Polska. Energii elektrycznej we wsi nie było, ale chleb w sklepach był zawsze, o dowolnej porze, a co było jeszcze bardziej dziwne – nie ustawiała się do niego żadna kolejka.
Jeszcze dziwniejsze było to, że dość często widzieliśmy w sprzedaży nawet kiełbasę. Oczywiście rodzice kiełbas nie kupowali. Przecież nikt nie pracował, nikt nie zarabiał, a pieniądze uzyskiwane ze sprzedaży niektórych artykułów, przywiezionych ze Związku Radzieckiego, należało przeznaczyć w pierwszej kolejności na zakupy związane ze zbliżającą się wiosną, a więc zapewniające pierwsze kroki na własnej gospodarce. Nie mieliśmy żadnych zwierząt gospodarczych, nasion, najprostszych narzędzi.
Rodzice szybko, chyba z radością a może i entuzjazmem, wracali do obowiązków gospodarzy, do tego, co tak gwałtownie i bezwzględnie zabrał kołchoz. Słyszałem niekończące się rozmowy z sąsiadami, które odwiedzały nas może nie codziennie, ale bardzo często. Rozmowy dotyczyły okoliczności przyjazdu na te tereny, przebiegu i skutków ostatniej wojny, o której nie mogli w żaden sposób zapomnieć, chociaż już kilkanaście lat żyli w pokoju. Najczęściej jednak dyskutowali o tym, jak się gospodarzy, jak lepiej uprawiać ziemię, żeby dawała lepsze plony. Na ten temat najczęściej rozmawiali rodzice również między sobą. Byli przekonani, że jeżeli potrafili wytrwać w warunkach kołchozowych, uprawiając niewielką działkę, to tutaj na kilkuhektarowym gospodarstwie nasze warunki życiowe będą bez porównania lepsze.
Czas kołchozów minął jak zły sen, ale o tamtych latach ojciec opowiadał nieustannie nie tylko sąsiadom. Do tematu powracał często, kiedy w wolnym czasie miał przy sobie całą rodzinę. Być może słusznie uważał, że jego synowie nie zdążyli na dobre zapoznać się z tamtymi realiami i pragnął kolejny raz powtórzyć dobrze znane historie.
Chyba z entuzjazmem przyjął na siebie cały ciężar załatwiania spraw urzędowych. Był jeszcze na tyle silny, zdrowy i wiedział, do czego dąży, mimo swych prawie siedemdziesięciu lat, że pod tym względem starał się ze wszystkim radzić samodzielnie. Oczekiwał od nas pomocy tylko w wyjątkowych przypadkach, szczególnie tam gdzie był niezbędny większy wysiłek fizyczny. Tak też było, kiedy nieoczekiwanie dowiedziałem się, iż w następnym dniu „od samego rana” pójdziemy do lasu, przygotować drewno na opał. Zima przecież dopiero się zaczęła, a nie możemy liczyć, że ktoś zrobi to za nas. Usłyszałem ponadto, że jest załatwione już wszystko nie tylko w nadleśnictwie, ale i z sąsiadem, który z wielką chęcią ofiarował się przywieźć drewno na nasze podwórko. Za tę przysługę nie chciał żadnej zapłaty.
Opisując nasze pierwsze tygodnie i miesiące w nowym miejscu, w nowym otoczeniu, popełniłbym wielki nietakt w stosunku do wszystkich sąsiadów, gdybym zapomniał, że od pierwszych dni naszego pobytu w tej małej wiosce spotkaliśmy się z wielką życzliwością i szczerą pomocą z ich strony. Być może pamiętali zbyt dobrze tamte pierwsze tygodnie i miesiące, kiedy przyjechali tu ze swoich stron ojczystych, przeważnie z Kurpiowszczyzny i mieli podobne kłopoty, przeżywali takie same rozterki. Ale z taką samą życzliwością odnosili się do nas tak zwani „autochtoni”, którzy chyba łatwiej wypowiadali swe myśli po niemiecku, niż po polsku. Może chęć pomocy ze strony jednych i drugich wynikała głównie z tego powodu, że ludzie w stosunku do siebie są z reguły życzliwi, bez względu na narodowość i przynależność państwową.
Udaliśmy się więc pewnego poranka do lasu w to miejsce, które dzień wcześniej jakiś pracownik nadleśnictwa pokazał ojcu. Leżały tam potężne świerki, czasami skrzyżowane, jeden na drugim. We wszystkie kierunkach sterczała plątanina długich gałęzi. One były celem naszej „wyprawy”. Należało je obrąbać i wyciągnąć w to miejsce, do którego można dojechać koniem. Wyznaczoną kwotę ojciec już wpłacił w kasie nadleśnictwa, a teraz nie omieszkał kolejny raz powtórzyć, że „sowieci” za takie gałęzie nie brali żadnej opłaty. Nie mogę sobie przypomnieć, czy opowiadał jak było w Polsce przedwojennej.
Ten szczegół dla ojca był dziwny, dla mnie obojętny, ale żadnego z nas nie ucieszył śnieg, który po nocy świeżą i grubą warstwą przykrył zarówno ziemię, jak i gałęzie, czekające na nasze siekiery. Gołe ręce, już po pierwszym zetknięciu się z nimi, stały się mokre i odczuły działanie mrozu. Trwało to jednak krótko, bo w wyniku energicznego machania siekierą, a następnie przerzucania i przenoszenia gałęzi na jeden stos, robiło się coraz cieplej i do momentu zakończenia pracy już nie czuło się zimna. Nie mieliśmy żadnych rękawic, a ponadto ojciec głosił ciągle pogląd, że podczas pracy ręce nie marzną. Twierdził, że człowiek marźnie tylko wtedy, kiedy nic się nie robi. Czasami jeszcze dodawał: „najlepiej nałożyć na siebie rękawice, kożuch, ciepłą czapkę... położyć się przy robocie i poleżeć”.
Chyba w tym samym dniu jeden z sąsiadów przywiózł przygotowany opał na „nasze podwórko”. Być może w tamtym momencie po raz pierwszy użyliśmy tych słów, być może bez żadnego przekonania, że podwórko faktycznie jest nasze. Nie wiem, kiedy rodzice ostatecznie uwierzyli, że dom, podwórko i pola są nasze. Może po zapłaceniu ostatniej raty należności, chociaż na ten moment musieliśmy czekać jeszcze kilka lat. Może w tym dniu, kiedy do stodoły wjechał pierwszy wóz ze zbożem, z „naszego” pola, które kilka miesięcy wcześnie ojciec obsiał własnoręcznie? Być może rodzice takiego momentu nawet nie zauważyli, tak samo jak ja.

Ty ruskaja bałda

From Giżycko


Przyjechaliśmy do Polski w tym czasie, kiedy młodsi bracia byli w wieku szkolnym. Wkrótce całą trójką rozpoczęli naukę w polskiej szkole, w Szczytnie. Nie mieli większych trudności z żadnym przedmiotem, prócz języka polskiego. To nie były zaległości, a po prostu brak wiedzy i trudno się temu dziwić. Przecież żaden brat w okresie poprzednim nie był na lekcji „polskiego” ani jednej godziny. Tego chyba nie mógł zrozumieć nauczyciel, który na błędną wypowiedź powiedział do brata przy całej klasie „...Ty ruskaja bałda, ...ciebie nie da się nauczyć”.
Nie wiem, jakie kwalifikacje miał tamten „pedagog”, jak bardzo wysoko oceniał poziom swej wiedzy i umiejętności, ale brat sobie z nauką poradził nie najgorzej, chociaż nie był prymusem. Z całą trójką młodszych braci nie było najmniejszego problemu. Chodzili do szkoły, nawiązali znajomości, chyba czuli się całkiem dobrze. Ponownie powstał problem ze mną. Miałem ukończoną szkołę rosyjską o poziomie średnim. W Polsce radzieckie świadectwa maturalne były traktowane na równi z polskimi. Nie musiałem więc chodzić do szkoły nie tylko z powodu wieku, ale powstała konieczność znalezienia pracy. Kilka hektarów ziemi piątej i szóstej klasy, które nazywało się gospodarstwem, nie mogło być uznane za warsztat pracy. Gospodarzyć miał ojciec, a nasze obowiązki sprowadzały się do pomagania, głównie podczas cięższych prac sezonowych. Ojciec nadal uważał siebie za wystarczająco silnego i sprawnego fizycznie.
Tylko czasami wyrażał obawy, że kolektywizacja może dotrzeć również do Polski, chociaż tak bardzo w to nie wierzył tym bardziej, że sąsiedzi na takie słowa reagowali gniewnie i twierdzili, że nikt nie zmusi polskich chłopów do żadnej wspólnoty. Ojciec widocznie z tymi poglądami w pełni się zgadzał, bo w przeciwnym wypadku nie zdecydowałby się na ponowne kupowanie ziemi. Nie zapomniał krzywdy wyrządzonej przez system radzieckich kołchozów. Ziemię, którą nabył na Kresach musiał „na własną prośbę” oddać do kołchozu i podczas wyjazdu do Polski nie otrzymał za nią nawet przysłowiowej „kopiejki”. Tamtej straty nie zrekompensowały żadne rządy.
W tym czasie rodzice nawiązywali przeważnie przypadkowe kontakty z coraz innymi osobami z „naszych stron”. Wszyscy znaleźli się tu w pierwszych miesiącach po zakończeniu wojny, w ramach pierwszej repatriacji. Zdecydowana większość rozmówców przekonywała, że na nowych terenach czują się dobrze, chociaż została tęsknota za utraconymi stronami rodzinnymi i pamięć o nich jest ciągle żywa. Potem uzupełniali wypowiedzi stwierdzeniami, że żyje się dla dzieci i najważniejsze jest żeby oni byli szczęśliwi.
Dość szybko zauważyłem, iż mieli racje wszyscy ci, którzy twierdzili, że możliwości kierowania swoim losem są znacznie większe w Polsce, niż to było w Kraju Rad. Już po pierwszych tygodniach pobytu miałem dowód osobisty. Mogłem swobodnie poruszać się po całym kraju. Problem mieszkaniowy jedynie stwarzał ograniczenia. Ale na podstawie relacji osób, które znalazły się w Polsce zaraz po wojnie wynikało, że nie zachodzi konieczność poszukiwania pracy w innym regionie, bo wystarcza jej na miejscu. Dowodem tego są dzieci uchodźców z okresu pierwszej repatriacji, które szybko dostosowały się do nowych warunków. Zależnie od wieku wszyscy uczyli się lub pracowali i byli szczęśliwi. Byliśmy przekonywani, że w szybkim terminie zapomnimy o biedzie, w której mieszkaliśmy w „swoich stronach”. Następne pokolenia może nawet nie zechcą słuchać wspomnień swoich dziadków o minionych czasach i ojczyźnie za Bugiem.
Za pośrednictwem tych samych, albo innych słów, powtarzano podobne myśli. Pokolenie rodziców na każdym kroku chciało mieć potwierdzenie, że postąpili słusznie, kiedy podporządkowując się wyrokom losu opuścili strony rodzinne, chociaż było to niezmiernie przykre, nie zgodne z uczuciami tkwiącymi ciągle w głębi duszy. Dla swego usprawiedliwienia tworzyli teorię, że dla osób starszych, których życie zbliża się ku końcowi, nie istnieją żadne perspektywy również w Polsce, ale sam fakt większej wolności ma też ogromne znaczenie. Przecież w Polsce nawet kościołów nikt nie zamyka, nikt nie prześladuje za okazywanie uczuć religijnych, za to że uczestniczy się w nabożeństwach i szuka duchowego wsparcia, które daje wiara. Tam, skąd przyjechaliśmy, wszystko to zostało wykreślone nawet ze sfery marzeń. Słyszałem kolejny raz, że tutaj jesteśmy wśród swoich, że dzieci chodzą do polskiej szkoły, są wśród Polaków.
Takie spotkania i rozmowy również przyczyniały się do tego, że u rodziców z miesiąca na miesiąc rozrastało się przekonanie, iż postąpili słusznie decydując się na wyjazd. Może to nie był entuzjazm, ale nie mieli już żadnej wątpliwości, że nie pomylili się, kiedy postanowili opuścić kraj swoich ojców i dziadów. Ojciec powracał do tego tematu wielokrotnie. Sam sobie zadawał pytanie, sam na nie odpowiadał, wyszukując i wypowiadając głośno nowe, albo te same argumenty w zmienionej formie, przekonując któregoś syna do dobrze znanej argumentacji. Nad tym problemem zbytnio nie zastanawiałem się. Z poglądami ojca zgadzałem się coraz bardziej, chociaż nie potwierdzałem tego głośno. Widocznie chciałem usłyszeć tych argumentów więcej.
Mijały kolejne tygodnie od naszego przyjazdu. Rodzice mieli swoje gospodarstwo, chociaż ziemia była jeszcze zamarznięta. Młodsi bracia chodzili do szkoły, a ja nadal zostawałem bez żadnego „przydziału”. Widocznie ciążyło fatum uchylania się od pracy, które zrodziło się w Związku Radzieckim. Co prawda, w sposób energiczny nie szukałem pracy, bo nawet nie wiedziałem, do czego się nadaję. Przecież nie miałem wyuczonego żadnego zawodu, a słaba znajomość języka polskiego stwarzała dodatkowe ograniczenia. Ponadto była jeszcze zima, a o pracę łatwiej wiosną.
W tym zakresie starania ojca były chyba większe, bo wspominał o moim problemie często podczas różnych rozmów. W tym czasie nawiązaliśmy też kontakt z rodziną państwa Pruszkowskich, którzy wyjechali do Polski parę miesięcy przed nami i zamieszkali bardzo blisko, bo w Olsztynie. Do wzajemnych odwiedzin dochodziło dość często. Podczas jednej takiej rozmowy z ich krewnym - pracował na PKP jako maszynista - ojciec ponownie poruszył temat znalezienie pracy dla mnie. Ku swemu zaskoczeniu usłyszałem, że nie będzie żadnych problemów z zatrudnieniem się na kolej, bo jest to ogromna firma i zawsze potrzebuje nowych pracowników jak nie w jednym dziale, to w innym. Zrodziła się nadzieja pracy i to nie byle gdzie, a na kolei. Rodzice dobrze pamiętali, że przed wojną pracownicy w kolejarskich mundurach cieszyli się wielkim szacunkiem i dobrze zarabiali. Wierzyli, że mniej więcej tak samo jest w czasach obecnych.
W następnym dniu pojechałem do Olsztyna, spotkałem się z już znaną mi osobą, którą teraz ujrzałem w mundurze. Być może mundur dodawał większej powagi i pewności. Ten pan wiedział do którego budynki należy pójść, z kim rozmawiać. Podczas pierwszego, a jednocześnie jedynego spotkania z kierownikiem jednostki nadrzędnej nad pobliskimi stacjami, wśród których było i Szczytno, zostałem przyjęty na dziewięciomiesięczne szkolenie z poborami w wysokości około tysiąca złotych.
Było to pod koniec marca, a więc po trzech miesiącach od przyjazdu do Polski. Rozpocząłem prace w ogromnej, państwowej firmie, bez żadnej obawy, że trafię do kołchozu, albo na jakąś budowę na dalekiej północy lub w głębi Syberii. Już wkrótce wiedziałem, że dokonałem dobrego wyboru. Powtarzał to za każdym razem inny pracownik PKP. Słyszałem, że kolej jest i będzie zawsze i chociaż praca nie jest łatwa, bo nie ustaje w niedziele i święta, że dla pracowników zatrudnionych na zmiany nie ma różnicy między dniem i nocą, to mimo to do takiego stylu życia można przyzwyczaić się i nie mieć powodów do narzekań.
Być może nie potrafiłem jeszcze docenić wszystkich pozytywów zatrudnienia się w tej firmie, ale widząc spokój rodziców, a szczególnie nie ukrywaną radość mamy, zaczynałem wierzyć, że być może jest to jedno z najlepszych rozwiązań. Ważny był też fakt, że po odbyciu służby wojskowej zostanę przyjęty na to same stanowisko, na dotychczasowych warunkach. I wreszcie to, co najważniejsze - zacząłem przynosić do domu zarobione pieniądze. Był to poważny zastrzyk dla naszej rodziny. O tak wysokich poborach w Związku Radzieckim nie mogłem marzyć, nawet gdybym nadal pracował w stolarni. Wypada jednak mówić, że pieniądze „otrzymywałem” a nie zarabiałem, bo tak naprawdę nic nie robiłem, za nic nie odpowiadałem. Była to tak zwana „praktyka - staż” - poznawanie pracy poprzez obserwację i ewentualnie wykonywanie niektórych czynności za właściwego pracownika, ale tylko wtedy, kiedy uznał, że może na to pozwolić. Razem ze mną poznawała tajniki pracy na PKP, już nie w teorii a na praktyce, kilkuosobowa grupa uczniów ostatniej klasy technikum kolejowego z Olsztyna.
Zapoznawałem się kolejno z zakresem obowiązków na poszczególnych stanowiskach, na stacji w Szczytnie. Przepisów musiałem uczyć się we własnym zakresie. Po zakończeniu szkolenia czekał mnie egzamin, a od wyniku zależało, czy PKP podpisze umowę na zatrudnienie na stałe. Takie warunki były jeszcze jednym czynnikiem zmuszającym do podnoszenia poziomu władania językiem polskim, zarówno w formie ustnej, jak i pisemnej. Niewątpliwie, pozytywne oddziaływanie w tym kierunku miał fakt ciągłego przebywania w zakładzie pracy, wśród osób rozmawiających wyłącznie po polsku.
Najpierw znalazłem się w kasie biletowej, gdzie obserwowałem pracę kasjerów sprzedających bilety, a w ramach ćwiczeń uczyłem się wyliczać należności czasami na dość skomplikowanych trasach, ze zmianą pociągów z osobowego na pośpieszny i odwrotnie, z różnego rodzaju ulgami. Kiedy nie było kolejki przed okienkiem, niektórzy kasjerzy informowali dodatkowo o swojej pracy, ale najczęściej zasypywali pytaniami o tym, jak się żyło w radzieckim państwie, jak się podoba Polska i czy przyzwyczaiłem się do warunków tu obowiązujących, czy nie tęsknię za opuszczonym krajem. Często pytali się gdzie się nauczyłem mówić i pisać po polsku. Chcieli koniecznie wiedzieć, czy na tamtych terenach były szkoły polskie, w jakim języku rozmawialiśmy w domu: po polsku, czy po rosyjsku? Pytania te powtarzały się w każdym nowym dziale, po pierwszych minutach rozmowy z kolejnymi pracownikami. Chociaż już nie używałem rosyjskich słów, potrafili poznać, że przyjechałem ze Wschodu po pierwszych moich słowach, po krótkiej informacji, że zgłaszam się na szkolenie.
Bardzo rzadko, ale miały miejsce i takie sytuacje, kiedy ktoś pytał się jak i dlaczego nasza rodzina znalazła się na terenie Rosji. Tego typu pytania wydawały się bardzo dziwne, bo wcześniej zdążyłem powiedzieć skąd przyjechaliśmy. Stołpiec mógł ktoś nie znać, ale o Nowogródku powinien był słyszeć chyba każdy. Jeszcze dziwniejsze było to, że niektórym osobom musiałem przypominać, iż granice Polski przed wojną przebiegały inaczej. Większość rozmówców znała jednak historię i geografię na takim poziomie, że po chwili słyszałem jakiś osobiste przeżycia, związane ze zmianami granic państwowych, po zakończeniu wojny. Niektórzy zastanawiali się czy dla Polski i Polaków wyszło to na lepsze, czy na gorsze. Dość często, jako podsumowanie takiej rozmowy słyszałem stwierdzenie, że na wszystkie te wielkie wydarzenia nie mamy żadnego wpływu i musimy podporządkować się warunkom wyznaczanym przez los.
Chyba jednak u nikogo, kto mieszkał poprzednio po tej stronie Bugu, nie zauważyłem żadnego poczucia tęsknoty z powodu zmiany granic i utraty przez Polskę terenów zwanych Kresami Wschodnimi. Odnosiłem wrażenie, że byli bardziej zadowoleni z przyłączonych do Polski Ziem Zachodnich, a szczególnie Północnych.
Zgodnie z programem szkolenia znalazłem się też na praktyce wśród tak zwanych drużyn manewrowych, to jest w tej grupie pracowników, których pracę poznałem siedząc w wagonie podążającym z Brześcia, do Szczytna. Już dobrze wiedziałem, że ostrzegawcza nalepka na wagonie miała istotny wpływ na sposób przetaczania. Jeśli nie było nalepek, to wagon był traktowany jak pusty, albo załadowany towarem, który nie ulega uszkodzeniu podczas gwałtownego zderzania. Wagon z nalepkami rzucał się w oczy z daleka i przestawiano go z toru na tor ostrożnie, chociaż czasami zdarzało się, że również był uderzony mocno. Ale były to tylko nieliczne przypadki.
Moje zainteresowanie pracą wzrastało w miarę jak przechodziłem od jednej grupy do drugiej. Po powrocie do domu opowiadałem o znaczeniu, roli i szczegółach funkcjonowania poszczególnych działów, o obowiązkach pracowników i chyba nawet nie zauważałem jak z dnia na dzień nie tylko lepiej wypowiadam swoje myśli w języku polskim, ale też coraz bardziej oswajałem się z nowym otoczeniem, chociaż nie potrafiłem nazwać miasta i okolic swoją ojczyzną.
Na praktyce, czyli tak zwanym stażu, byłem dziewięć miesięcy. Przebywałem przy coraz innych grupach pracowników, wykonujących inne czynności, z innym zakresem obowiązków i odpowiedzialności. Z zainteresowaniem poznawałem funkcjonowanie ogromnej instytucji o pracy której jeszcze kilka miesięcy temu nie miałem żadnego pojęcia. Tylko ojciec nie mógł się nadziwić, za co dostawałem pieniądze, bo przecież nic nie robiłem. Wielokrotnie powtarzał, że coś takiego jest możliwe tylko w Polsce, bo w żadnym innym kraju nikt nie płaci za samo przychodzenie do „pracy”. Próbowałem wyjaśniać, że jest to szkolenie, a po zdaniu egzaminu, rozpocznę pracę w którymś dziale. Ojciec komentował, że w takim przypadku to ja powinienem płacić za naukę, a nie odwrotnie. Nasze rozmowy nie wywołały żadnej rewolucji, zostało wszystko tak, jak ustaliły władze PKP.
Absolwenci technikum kolejowego, z którymi przebywałem razem, interesowali się swoimi podręcznikami, przepisami i pracą tylko od czasu do czasu. Najczęściej czekali na moment, kiedy zawiadowca stacji zakończy obchód poszczególnych stanowisk, a więc w danym dniu po raz drugi nie przyjdzie, i przystępowali do rozwiązywania krzyżówek. Będąc uczestnikiem tej rozrywki uzyskiwałem znacznie większe korzyści niż oni, bo za każdym razem poznawałem nowe wyrazy, uczułem się zasad pisowni, wzbogacałem swoje ubogie słownictwo.
Niezależnie od tego, czy słuchałem wypowiedzi osób starszych, czy tak samo młodych jak ja, – czyli przed wojskiem, mogłem wyciągnąć tylko jeden wniosek. Zarówno jedni jak i drudzy uważali całe tereny byłych Prus Wschodnich za swoją ojczyznę, nienaruszalną część Polski, nie wyobrażali możliwości zmiany granic i opuszczenia tych ziem.
W tym samym czasie, tysiące rodzin polskich na terenach byłych Kresów Wschodnich, czekało na zmianę granic, na powrót do stanu sprzed 17 września 1939 roku. Wiara niektórych osób była tak wielka, że nawet podczas drugiej repatriacji nie zdecydowali się na wyjazd, a zostali na ziemi ojców, być może wierząc w to, że nie muszą jechać do Polski, bo to Polska wróci do nich. Dla Polaków, którzy od pokoleń mieszkali na tamtych terenach, przywrócenie granic z okresu przed wybuchem drugiej wojny światowej wydawało się marzeniem tak naturalnym, jak wiara w to, że nadejdą takie czasy, kiedy będą mogli kupić chleb bez konieczności ustawiania się w kolejce, od połowy nocy.
Polska, do której przyjechałem, była całkiem innym krajem. Rozmawiałem z chłopcami w swoim wieku, ale czasami odnosiłem wrażenie, że należymy do innych światów. Oni dziwili się i nie mogli uwierzyć, iż mogą być problemy z kupieniem chleba. Mieli odwagę narzekać, że w sprzedaży czasami brakuje kiełbasy!
Nie mogli zrozumieć, że tam, gdzie mieszkałem, większość domów zarówno na wsi jak i w mieście, mniej więcej takim jak Szczytno, było wykonane z drewna. Dziwili się, kiedy opowiadałem, że podstawowym materiałem budowlanym były wysokie sosny, a wyciosane z nich bale tworzyły ściany. Chyba celowo udawali zdziwienie, kiedy chcieli żebym szczegółowo wyjaśnił, w jaki sposób obronić się w takim mieszkaniu przed śniegiem wciskającym się do wnętrza wraz z wiatrem przez szpary.
Być może uważali, że kraj w którym buduje się z cegły osiągnął wyższy poziom cywilizacyjny i być może byli dumni z tego powodu. Mogli tak uważać, mogli nawet się cieszyć, ale nie czułem kompleksu niższości, że wyrosłem wśród ludności, która nie budowała swych mieszkań z cegły. Na pewno byłem dumny, kiedy tłumaczyłem, że między klocami ułożonymi przez fachowca nie ma żadnych szpar, a drewno jako naturalny wytwór przyrody stwarza bardziej miłe warunki w mieszkaniu, niż sztuczna, zimna cegła.

„Ruskiego” pieca nie wybudowaliśmy

From Giżycko


Zdziwiłem się bardzo, kiedy pewnego dnia wróciłem z pracy i zobaczyłem, że cześć pola, którą widziało się z podwórka jest zaorana. Z nieukrywaną radością rodzice poinformowali, że tak wygląda cała reszta, również ukryte za wzgórzem i skrawkiem lasu. Potem ze szczegółami opowiadali, że wczesnym rankiem zauważyli, jak na naszą ziemię wjeżdżają kolejno sąsiedzi i zaczynają orkę. Ojciec w pośpiechu zaprzągł do pługa również swojego konia i wyruszył do nich. Nie ukrywał, że był miło zaskoczony taką pomocą. Tamci z uśmiechem odpowiedzieli, że wśród sąsiadów nie może być inaczej i po chwili odpoczynku ponownie kontynuowali pracę.
Po polu zarośniętym trawą i chwastami, poruszali się jeden za drugim rolnicy wywodzący się gdzieś z terenów Kurpiowszczyzny, Mazurzy z dziada i pradziada, którzy urodzili się i wyrośli tej małej wiosce oraz ojciec - wygnaniec z Kresów Wschodnich. Wszyscy tak samo wyorywali równe bruzdy, przygotowując glebę pod wiosenne siewy.
Jeszcze nie zdążyło rozpocząć się lato na dobre, jak wymieniliśmy zgniłe deski w podłodze, ale „ruskiego” pieca nie wybudowaliśmy. Mama nauczyła się gotować na nowej kuchence, a i sposób zagospodarowania poszczególnych pokoi zmieniliśmy na bardziej dogodny. Kupiliśmy też parnik do gotowania ziemniaków dla naszych świnek, wyprowadzając tę uciążliwą czynność na podwórko. Warunki zamieszkiwania wyraźnie zmieniały się na bardziej przyjazne.
Minęła zima i wiosna, rozpoczęło się lato, podczas którego można z łatwością obejść się bez oświetlenia sztucznego. Właśnie o tej porze wzdłuż drogi do wsi i na naszej krótkiej ulicy stanęły drewniane słupy, na których prawie natychmiast zawisły przewody elektryczne. Podczas tych długich dni wypadało zaczekać, aż słońce skryje się za lasem, a do mieszkania zawita mrok, by pstryknięciem przełącznika oświetlić naszą kuchnię i pokoje. Technika i współczesność dotarła wreszcie i do nas.
Zaangażowanie i radość promieniująca od rodziców podczas pierwszych wiosennych prac w polu, kiedy nadszedł czas składania do gleby ziaren zbóż i nasion warzyw, w większym lub mniejszym stopniu docierały do mnie i braci. Widocznie godziny spędzone na kołchozowym polu nie miały żadnego wpływu na odwieczne nawyki rodziców, a moja psychika nie uległa nadmiernym zmianom, bo w kołchozie pracowałem krótko, razem ze swoją szkołą. Jeśli nastąpiło jakieś wykoślawienie, to widocznie nie było zbyt wielkie i pozbyłem się go bez żadnego wysiłku.
Młodsi bracia nie zdążyli pracować w kołchozie, więc nie mieli żadnych naleciałości radzieckiego sposobu na udawaną pracę. Na swoim polu nawet przez myśl nie przeszło, że można coś zmarnować. Chyba najbardziej uroczyste były pierwsze żniwa. Pracowaliśmy całą rodziną. Razem z ojcem kosiłem, a bracia i mama „podbierali” nasze żyto i wiązali w snopki. Czasami któryś sąsiad podchodził do nas. Chwilę stał, rozmawiał, przyglądał się jak pracujemy. Widocznie pragnął zobaczyć czy potrafimy być prawdziwymi rolnikami. Jak bardzo widoczna była wtedy radość rodziców, którzy po kilkuletniej przerwie ponownie pracowali na swoim. W jakich warunkach byśmy mieszkali i na co bylibyśmy narażeni, gdyby zostali na Wschodzie? O tym nie rozmawialiśmy, nawet nie próbowaliśmy tego zgadywać.
W pamięci pozostało też któreś kolejne upalne lato, kiedy zachęciliśmy ojca, żeby pojechał do Gdańska ze swoim bratem, który w tym czasie odwiedził nas. Ojciec długo nie chciał zgodzić się na tę wycieczkę. Nie wyobrażał sobie, że może znaleźć się poza domem w trakcie żniw. Udało się jednak przekonać argumentami, że będziemy pracowali bardzo starannie i może zaufać nam w pełni.
Na ostatnim łanie żyta, bezpośrednio pod ścianą lasu, gdzie nie docierał żaden powiew wiatru, a słońce grzało jak w Afryce, pracowaliśmy całą czwórką z największą zawziętością. Pot spływał strumieniami. Nie wiem, czy bardziej było męczące koszenie, czy przemierzanie pola z rękoma przy ziemi i nisko pochyloną głową podczas „podbierania” zboża. Byliśmy dumni z siebie, chyba nie mniej niż mama, która czekała na nasz powrót z pola, gotując obiad. Ojciec po powrocie z Gdańska wyraźnie się cieszył. Wtedy chyba wyjątkowo mocno poczuliśmy, że nasze jest zarówno zboże jak i pole, na którym urosło, że tu jest nasz dom. Ile lat mieli wtedy dwaj najmłodsi bracia?.. Na pewno już ponad dziesięć...
W międzyczasie skończyła się moja praktyka - staż na PKP i zostałem zatrudniony na stanowisku magazyniera handlowego. Do moich obowiązków należało, mówiąc w skrócie, przyjmowanie od nadawców tj. firm państwowych i Gminnej Spółdzielni - chyba jedynej jednostki spółdzielczej, przesyłek wagonowych i przekazywanie odbiorcom podobnych, z najróżniejszymi artykułami spożywczymi i przemysłowymi, które nadchodziły z całego kraju. W tamtych latach przewóz towarów na większe odległości odbywał się za pośrednictwem PKP, a rola transportu samochodowego ograniczała się głównie do przewożenia ładunku z wagonów do magazynów i odwrotnie.
Starzy magazynierzy informowali, już w okresie szkolenia, że obowiązki nie są nadmiernie skomplikowane, ale prawie codziennie pracownicy tego działu świadomie naruszają przepisy, narażając się nie tylko na ewentualne kary dyscyplinarne. Dość często, szczególnie pod koniec dnia, występowało spiętrzenie zadań. W tym samym czasie należało sprawdzić stan ładunku w poszczególnych wagonach, czasami ilość worków lub skrzyń, a jednocześnie wykonać pracę biurową, tj. przygotować dokumenty przewozowe, bez których żaden wagon nie mógł odjechać ze stacji. Przestój wagonu na stacji był nie do pomyślenia. Groziła za to wysoka kara. Z tego powodu, dość często sporządzenie dokumentów odbywało się kosztem dokładnego sprawdzenia stanu i ilości ładunku w wagonie. W takiej sytuacji należało wierzyć w prawdziwość oświadczenia przedstawiciela nadawcy. Starsi stażem pracownicy pouczali, że znanym i uczciwym osobom można zaufać.
Początkowo takie informacje traktowałem jako dowód na brak operatywności ze strony niektórych pracowników, ale już po pierwszych samodzielnych dyżurach przekonałem się, że nie jeden raz będę zmuszony zaufać osobie, której nie znam. W przygotowaniu dokumentów przewozowych zastąpić mnie nikt nie mógł, a uczciwemu przedstawicielowi nadawcy mogłem uwierzyć i potwierdzić, że stan jest zgodny z załączoną fakturą, a potem zaplombować wagon.
Takie warunki prowokowały niektórych nadawców i odbiorców do nadużyć, które występowały na każdej stacji w większym lub mniejszym stopniu, a najczęściej miały miejsce podczas przewozu artykułów monopolowych, innych łatwo tłukących się i narażonych na uszkodzenie podczas transportu. Rodziły się problemy z ilością lub wagą towaru.
Wyjątkowe były przypadki, kiedy na stacji docelowej nie było zbitych butelek wódki lub wina. Rzadziej uszkodzeniu ulegały butelki z olejem, a wyjątkowo z octem. Pamiętam, jak starszy kolega jeszcze na etapie, kiedy byłem „na praktyce” pouczał, że im mniej jest faktycznie potłuczonych butelek, talerzy itp., to tym więcej można skorzystać, bo w protokóle o ilości „stłuczek” nie można zaniżać danych w porównaniu do przeciętnej z okresu minionego.
O tym problemie opowiadałem w domu i słyszałem dość stanowcze ostrzeżenie rodziców, a szczególnie ojca, że wcześniej czy później takie okradanie Kolei i Państwa doprowadzi do więzienia. Uzupełniał wypowiedź, że to nie jest kołchoz, gdzie nie było innego wyjścia i czasami należało podejmować ryzyko ratując się przed głodem. Wykonując swoje obowiązki również musiałem sporządzać protokoły o uszkodzeniach i braku towaru, stwierdzonych podczas rozładunku wagonów. Czasami taki dokument powstawał jedynie na podstawie informacji przedstawiciela odbiorcy. Wiedziałem, że dane przeważnie są zawyżone, ale nie przekraczają „średniej”, którą zwierzchnicy również akceptują bez większych podejrzeń. Nie zawsze, ale czasami, tak jak koledzy z większym stażem, musiałem wierzyć, że przedstawiciel nadawcy albo odbiorcy mówi prawdę.
Kontrolerzy dochodzeniowi dość często przesłuchiwali pracowników naszego działu, próbując uzyskać przyznanie się do niedokładności lub do wykonywania czynności z naruszeniem obowiązujących przepisów, na etapie za lub wyładunku towarów. Oczywiście nikt nie mógł przyznać się do tego, w jaki sposób faktycznie wspomniane czynności są wykonywane. Każdy pracownik twierdził, że osobiście wszystko dokładnie przeważył albo przeliczył i wszystko odbyło się zgodnie z obowiązującymi przepisami. Oczywiście, takie sytuacje też miały miejsce. W niektórych okresach, przy mniejszym nasileniu przewozów mogły być nawet regułą. Jeśli przesłuchanie miało miejsce po upływie kilku tygodni, albo miesięcy od momentu, w którym wydarzenie miało miejsce, to magazynier czasami sam nie wiedział, jaki przebieg miał załadunek lub rozładunek tego konkretnego wagonu. Podobnie było chyba na całej sieci PKP. Najczęściej sprawca braków pozostawał nieznany, a Kolej płaciła odszkodowania. Ale czasami docierały do nas informacje, że na którejś stacji wykryto zorganizowaną grupę, zajmującą się kradzieżami z wagonów na większą skalę.
Nie byłem z tego wszystkiego zbytnio szczęśliwy i chyba z ulgą przyjąłem wezwanie na Komisję poborową. Było to we wrześniu 1960 roku. Na wezwanie stawiłem się jeśli nie z entuzjazmem, to na pewno bez żadnych oporów, bo nie czekała na mnie służba w Armii Radzieckiej, a w Ludowym Wojsku Polskim. Wiedziałem, że również z drugiego końca kraju do domu nie będzie daleko. Badanie lekarskie wykazały, że mam kategorię zdrowia „A”, że na nic nie skarżę się i nie ubiegam się o żadne odroczenie. Minęło jeszcze kilka tygodni i otrzymałem wezwanie do zgłoszenia się do jednostki wojskowej, w Oświęcimiu. Miałem służyć w dywizji powietrzno-desantowej. Zmartwiło to rodziców, ale nie podzielałem ich niepokoju, bo nie jeden raz słyszałem jak państwo troszczy się o wszystkich swoich obywateli, a wojsko otacza szczególną opieką i mimo dość forsownych ćwiczeń, żadnego żołnierza nie spotkała krzywda. Ponadto dość często słyszałem w radiu i czytałem w gazetach, że obóz państw socjalistycznych nikomu nie zagraża, ale jednocześnie jest na tyle silny, że nikt nie odważy się rozpocząć nowej wojny. Byłem przekonany, że cały okres służby będzie jedynie męską przygodą i minie w warunkach pokoju.
Wiedziałem, że służba wojskowa trwa tylko dwa lata i po jej zakończeniu zdrowy i cały wrócę do domu. Zostałem skierowany do jednostki wojskowej, w której podobno stawiano żołnierzom najwyższe wymagania, ale nie czułem najmniejszych obaw. Wiedziałem, że fizycznie jestem przygotowany do znacznego wysiłku, a jeszcze bardziej wierzyłem w swoją wytrzymałość pod względem psychicznym.
Realia, z którymi zetknąłem się w koszarach nie spowodowały zmiany poglądów na ten temat, chociaż nie było lekko. Nawet warunki zakwaterowania nie mogły być zaliczone do łatwych, bo w jednej sali spało ponad czterdziestu żołnierzy, a między łóżkami ustawionymi piętrowo odległość wynosiła około pół metra. Musiało tam się zmieścić czterech żołnierzy, na czas się ubrać i dokładnie pościelić łóżka.
Tak się złożyło, że moje było tuż obok drzwi wejściowych i już w pierwszych dniach służby w pewnym momencie musiałem głośno zameldować kapralowi, czym się zajmują żołnierze w danym momencie. Obowiązek ten spadł na mnie, bo spostrzegłem kaprala jako pierwszy. Nieoczekiwanie wszedł na salę i stanął obok. Wrzasnąłem obowiązkowe: „Baczność!” Żołnierze momentalnie wskoczyli na nogi i przybrali pokorną postawę, z rękoma opuszczonymi na dół, potwierdzając, że są gotowi wykonać kolejny rozkaz, zgodnie z regulaminem. Ale kiedy tak samo głośno zacząłem kontynuować składanie dalszego meldunku, rozpoczynającego się od słów: „... Obywatelu, kapralu...” , - cała sala ryknęła śmiechem.
Meldunku nie skończyłem. Kapral uśmiechnął się. Powiedział, żebym dał: „Spocznij!” a potem zaczął wypytywać kiedy przyjechałem do Polski, jak się tu czuję, jak się mieszkało u sąsiadów... Nie zapytałem się jednak, w jaki sposób, na podstawie dwóch słów, potrafił poznać, że przyjechałem ze Związku Radzieckiego.
Oczywiście na ten temat już w pierwszych godzinach tak zwanego czasu wolnego najwięcej chcieli wiedzieć koledzy z plutonu, a szczególnie z drużyny. Większość z nich pochodziło z różnych rejonów Polski. Jednak tylko na początku zadali kilka pytań na temat Związku Radzieckiego. Bardziej ich interesowały Mazury - nieznana kraina jezior i lasów. Nasza jednostka przyjeżdżała na te tereny w okresie letnim i nie było tajemnicą, że najdłużej będziemy na lotnisku w Szymanach, niedaleko Szczytna. Im bliżej był czas wyjazdu, tym więcej kolegów przypominało, że pojedziemy na moje Mazury i do mego Szczytna. Kiedy przez całą Polskę jechałem do domu na kilkudniowy urlop z Bielska - Białej, bo w tym mieście przebiegała moja służba, to nie była to podróż gdzieś na jakąś bliżej nieokreśloną północ, ale na Mazury i do mego Szczytna.
W wojsku miałem dwóch kolegów „zza Bugu”. Z jednym znałem się tylko w ciągu trzech miesięcy, na kursie kierowców w Krakowie. Jego również można było łatwo poznać po pierwszych wypowiedziach, bo jeszcze bardziej niż ja „zaciągał” i mówił ze wschodnim akcentem. Z drugim znałem się dłużej, chociaż był ze starszego rocznika. Spotkałem się z nim w Bielsku - Białej, kiedy trafiłem do kompanii samochodowej.
Wyższy ode mnie, chyba silniejszy, służył drugi rok. Zawsze pocieszał, że służba minie bez żadnych problemów, że nie ma powodów do obaw również podczas skoków, bo przecież nie jeden raz już skakał i nic się nie stało. Czułem promieniującą od niego siłę, pewność i nieprzemijający optymizm, który nie opuszczał go nawet wtedy, kiedy z powodu wydarzeń na Kubie wydano nam amunicję, kiedy w pośpiechu układaliśmy spadochrony do skoku, a na noc nie pozwolono zdjąć mundurów. (To nie był ten moment, kiedy radzieckie okręty płynęły w kierunku wyspy, a amerykańskie ogłosiły blokadę. Wydarzenia miały miejsce wcześniej w związku z nieudaną inwazją w „Zatoce Świń). Wtedy też Józef K. próbował pocieszać i wyrażał nadzieję, że wojny być może nie będzie.
Z dumą powtarzał, że urodził na Kresach Wschodnich, ale teraz jego dom jest na Warmii i Mazurach. Szczęśliwy, po zakończeniu służby odchodził do cywila. Mieszkał chyba w pobliżu Morąga. Jakież było moje zdziwienie i zaskoczenie, kiedy po powrocie z wojska, przeczytałem w „Gazecie Olsztyńskiej”, że młody mieszkaniec wsi... Józef K . wiózł wozem konnym ziemniaki z pola, spadł pod koła i w wyniku odniesionych obrażeń zmarł.
Praca na PKP, a następnie służba wojskowa, czyli obcowanie z coraz innymi osobami, wszystko razem spowodowało, że poziom władania językiem polskim znacznie się podniósł. Poważnie przyczyniło się do tego i to, że w domu znalazły się książki szkolne młodszych braci. Brałem je i czytałem wybiórczo, ale bardzo dużo. Ponadto, do naszej małej wioski w ciągu kilku lat, chyba raz w tygodniu, przyjeżdżał mikrobus jako filia biblioteki miejskiej. Wystarczyło w ustalonym dniu wyjść z domu na wiejską ulicę, żeby wypożyczyć książkę. Jedną z pierwszych, którą przeczytałem, była „Stara baśń” J. Kraszewskiego.