To nie był sen


To nie był sen. Odczuwało się monotonne kołysanie, a rytmiczne uderzenia kół o styki szyn dobiegały wyraźnie spod podłogi wagonu. Podobne odgłosy, może bardziej przytłumione, słyszałem w pociągu osobowym na trasie z rodzinnych Stołpiec do stolicy Białorusi Mińsk, kiedy decydowaliśmy się na wyprawę do tamtego wielkiego miasta, przeważnie po chleb. Jednak tylko pod tym względem można było zauważyć jakieś podobieństwo. Poza tym wszystko było rażąco inne, poczynając od tego, że znajdowaliśmy się w wagonie przeznaczonym do przewozu towarów. Ktoś jednak pamiętał, że rozpoczął się grudzień i na środku podłogi ustawił żelazny piecyk. Naszym zadaniem było jedynie dosypywanie do niego na czas nowej porcji węgla. Ten obowiązek wykonywaliśmy ochoczo, a ponieważ węgla zgromadziliśmy pod dostatkiem, to ścianki dość często przybierały barwę czerwoną, promieniując miłe ciepło. Na piecyku przeważnie stał czajnik z gotującą się wodą do zaparzenia herbaty i tylko czasami zastępował go jakiś garnek albo patelnia z posiłkiem przygotowywanym przez mamę. Po jednej stronie wagonu stał nasz największy skarb, tj. motocykl marki „Iż”, a prócz niego jakieś inne pakunki z ubraniami, garnkami i innym dobytkiem. Wagon był na tyle duży, że dało się w nim ustawić nawet łóżka i położyć materace, które stworzyły warunki zapewniające prawie normalne spanie.
To nie był sen. Wszystko wokół było realne i potwierdzało, że faktycznie znajdujemy się już na ziemi polskiej, a granica i państwo radzieckie zostały z tyłu, za nami. Byliśmy w Polsce, tj. w kraju o którym jeszcze tak nie dawno mogliśmy jedynie rozmawiać, albo marzyć. Byłem bardzo ciekaw jak jest w Polsce naprawdę. Miałem wrażenie, że tutaj wszystko jest inne - nie tylko język.
Na lekcjach w szkole nie jeden raz słyszałem, że jest to kraj braterski, zaprzyjaźniony, ale wiedziałem też, że przekroczenie granicy do tak bliskiego kraju nie jest możliwe. Nikt nie odważył się stawiać pytań na ten temat, ale każdy uczeń wiedział nawet bez dodatkowych wyjaśnień, że wszystkie ograniczenia wynikają z konieczności zagwarantowania bezpieczeństwa dla Kraju Rad, który od momentu powstania nieustannie był zagrożony zachodnim kapitalizmem, imperializmem, rewanżyzmem i podobnymi siłami, pragnącymi zniszczyć pierwsze państwo robotników i chłopów. Słyszałem również jakieś opowieści z ust rodziców o Polsce z okresu międzywojennego, ale zbytnio to mnie nie interesowało, bo przecież tamta rzeczywistość dawno minęła, a możliwość powrotu do niej już nie istniała. Nawet gdybym był mało pojętnym uczniem, to i tak musiałbym zapamiętać powtarzane niejednokrotnie stwierdzenia, że koło historii obraca się tylko w jedną stronę, a czas nie cofa się nigdy.
Mimo to rodzice jeszcze wiele lat po zakończeniu wojny czekali na powrót Polski w „nasze strony” i uparcie twierdzili, że nowa granica między Związkiem Radzieckim, a Polską została ustalona sztucznie, na podstawie decyzji Stalina. Tysiące Polaków okazało się nieoczekiwanie poza Polską, chociaż nie wyjeżdżali nigdzie ze swego Kraju. Słyszałem też niejeden raz od rodziców, że po wojnie cała rodzina zarówno ze strony mamy jak i ojca, znalazła się w Polsce w nowych granicach, a los pokierował tylko nami inaczej. Podobnych przypadków rozdzielenia znajomych, rodzin i krewnych było nieskończenie wiele. Ojciec do znudzenia krytykował radziecki system państwowy, używał przy tym najróżniejszych określeń, nazywał go barbarzyńskim reżimem, a wśród innych pretensji, na jednym z pierwszych miejsc było i to, że nie pozwalano na swobodne przekraczanie granicy, odebrano możliwości kontaktu nawet z najbliższymi członkami rodzin po drugiej stronie Bugu. Już w pierwszych latach po wojnie było to niemożliwe, ale i w okresie późniejszym mocno utrudnione. Wzajemna wiedza o warunkach życia była znikoma.
Jeśli ojciec powracał kolejny raz do tego tematu i próbował udowodnić znów, że nowe granice zostały ustalone niesprawiedliwie, to dla wsparcia swego poglądu zaczynał wymieniać nazwy różnych miejscowości położonych bliżej i dalej od naszych Stołpiec stwierdzając stanowczo, że przeważnie mieszkała tam ludność polska, a często nadal mieszka. Co prawda były również wioski białoruskie, ale w wielu miejscowościach Białorusini stanowili znikomy procent. Prócz mało znanych wiosek słyszałem również nazwy większych miast, w tym położonego niedaleko Nowogródka, w którym podobno mieszkali wyłącznie Polacy .
Jedna z wiosek na północ od Stołpiec nazywała się „Derewna”, w której Polacy również stanowili większość i nawet kilka lat po zakończeniu wojny potrafili „utrzymać swego” księdza. We wsi czynny był kościół. Nie znałem szczegółów, ale istniała tam również możliwość ochrzczenia dzieci. Nie potrafię też powiedzieć, w jaki sposób informacja ta dotarła do naszej wsi, z tak dużej odległości. Widocznie dorośli nie mieli na ten temat żadnych wątpliwości, bo pewnego poranka dziadek zaprzągł konia, nakładł na wóz siana więcej niż zwykle - żeby było miękko - i wyruszyliśmy w drogę z mamą, z zamiarem ochrzczenia młodszego brata. Pamiętam to wszystko dość dokładnie, bo miałem już ponad osiem lat.
Dwa lata później sytuacja powtórzyła się. Ponownie byłem uczestnikiem wyprawy do tej dalekiej wsi. Należało ochrzcić kolejnego brata. Tym razem musieliśmy jechać koniem kołchozowym, bo gospodarstwa indywidualne już nie istniały. Jechaliśmy wolno i bardzo długo. Siano na wozie faktycznie tworzyło miękką warstwę, ale nie chciało ułożyć się w postaci zapewniającej wygodną, siedzącą pozycję i tylko z tego powodu zarówno jedna jak i druga podróż stawała się stopniowo prawdziwą udręką, mimo iż na początku zapowiadała się bardzo atrakcyjnie.
Nie wiem, czy w tamtej wiosce mieszkali jacyś znajomi. Może ponownie, jak w czasie wojny, zatrzymaliśmy się i nocowali u ludzie całkiem obcych. We wsi, tak samo jak w naszych Okińczycach, zabudowa była drewniana, ale jakże mocno wszystko różniło się od tego, co widziałem u nas. Niezbyt wysokie, raczej niskie drewniane chaty były przykryte wielkimi czapami słomianych dachów, które wystawały daleko poza granicę ścian i zwisały nisko prawie do górnej granicy małych okien. Obory i stodoły były podobne. Czegoś takiego nie widziałem nigdy. Wszystkie budynki były szare, ustawione w równe czworoboki i tworzyły zaciszne podwórka osłonięte ze wszystkich stron. Jedynie na podstawie okien można było domyślić się gdzie mieszkają ludzie.
Znaleźliśmy się na jednym takim podwórku, a już po chwili jakieś dorosłe osoby, widocznie właściciele, byli przy nas, ktoś wziął z rąk mamy małe dziecko, pomógł zejść z wozu. Ktoś pomógł wyprząc zmęczonego konia i za chwilę poprowadził go w kierunku jednego z budynków. Widziałem, jak otworzyły się jakiś szerokie wrota i po chwili nasz rumak zniknął w ciemnym wnętrzu.
Chociaż na tą uroczystość jeździłem dwa razy, to nie przypominam sobie, żebym był obecny podczas samego chrztu. Wydaje się, że mama z dziadkiem i jakimiś innymi osobami chodziła gdzieś w pośpiechu, chyba tak żeby jak najmniej osób postronnych spotkać po drodze i być może z tego powodu w obu przypadkach musiałem zostać sam w obcym domu. Siedziałem w jakiejś kuchni, przy pustym stole, oglądałem przez okno tak samo puste podwórko i dziwne dachy. Wydaje mi się, że w mieszkaniu więcej nikogo nie było.
Droga powrotna była tak samo długa i męcząca jak w tamtą stroną. Prawie cały czas koń nasz poruszał się stępa i było mi tak samo niewygodnie bez względu na to, czy koła podskakiwały po bruku, czy wóz kiwał się w koleinach, kiedy zjeżdżaliśmy na pobocze. Pamiętam też, że po minięciu Stołpiec, kiedy do domu było już tak blisko, nieoczekiwanie poczułem się źle i zwymiotowałem.
Z mapy wynika, że ze Stołpiec do Derewny jest około dwudziestu kilometrów. Pamiętałem, iż mniej więcej w połowie drogi przejeżdżaliśmy przez jakąś rzeczkę. Nie omyliłem się, na mapie faktycznie jest rzeka - nazywa się Suła, a z białoruskiego przewodnika w rosyjskim języku o Stołpcach i okolicach wynika, że w Derewnie są pomniki architektury z XVI wieku. Być może uchowały się do dnia dzisiejszego chaty ze słomianymi dachami. Może coś z tamtej odległej rzeczywistości utkwiło dostatecznie mocno w dziecięcej pamięci, nie uleciało z niej całkowicie i nie zostało przeinaczone na przestrzeni minionych pięćdziesięciu lat.
O tamtej wsi i podróży nie myślałem wcale, kiedy znajdywałem się w wagonie, który też lekko kołysał się, tocząc się spokojnie po polskiej ziemi. W wagonie panowała cisza. Chyba rodzice tak samo jak bracia pragnęli zauważyć, na czym polega odmienność kraju zwanego Polską. Prócz chęci odnalezienia różnicy w krajobrazie, próbowałem zrozumieć prawdę dwóch przeciwstawnych potoków informacji, które bez przerwy bombardowały świadomość. Z jednej strony na psychikę działała oficjalna propaganda radzieckiej ideologii, płynąca bez przerwy z głośników i gazet, które były kupowane czasami. Nie zapomniałem jeszcze niektórych lekcji w szkole, ale w domu przy każdej okazji słyszałem wywody ojca, jakże odmienne. Czyje oddziaływanie było silniejsze: ojca, nienawidzącego radzieckie porządki, tęskniącego za tym, co dawno minęło, czy specjalistów od propagandy radzieckiej?
Pamiętałem doskonale niektóre lekcje w szkole, z których wynikało, iż powszechne zwycięstwo radzieckiego systemu jest bliskie, że upadek kapitalizmu jest nieunikniony, a niezliczone rzesze zwykłych ludzi na całym świecie z niecierpliwością czekają na ten moment, kiedy socjalizm stanie się systemem panującym wszędzie i rozpocznie się era prawdziwego szczęścia. Byliśmy informowani bez przerwy o postępowych cechach nowego ustroju. Ponadto, z lekcji historii wynikało, że w wyniku zmiany granicy nastąpiła sprawiedliwość dziejowa, bo po latach niewoli, spełniło się marzenie białoruskich chłopów, będących prawowitymi gospodarzami tamtej ziemi i ludność Białorusi Zachodniej wreszcie połączyła się z pozostałą częścią Kraju.
Oczywiście, pamiętałem o ostrzeżeniach rodziców i nigdy, na żadnej lekcji, nie odważyłem się na zadanie jakiegoś „nierozsądnego” pytania, za które można było trafić całą rodziną na daleką Syberię. Pozostali uczniowie chyba z pełnym zrozumieniem przyjmowali wszelkie oficjalne wyjaśnienia w zakresie historii rozwoju społecznego, źródeł konfliktów zbrojnych i wojen, możliwości i warunków osiągnięcia powszechnego szczęścia i dobrobytu. Nasi wykładowcy dodatkowo i szczegółowo uzupełniali wiedzę książkową i w żadnych rozmowach między sobą nigdy nie próbowaliśmy wątpić w tę jedyną prawdę głoszoną oficjalnie.
Być może wypada w tym miejscu zastanowić się jeszcze nad tym, czy w tamtych młodych głowach mogły zrodzić się jakieś namiastki innych poglądów, niż oficjalne. Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Należy pamiętać, że nie mieliśmy żadnego dostępu do innych informacji, na poziomie naukowym. Może w niektórych domach, tak samo jak i u nas, przedstawiciele starszego pokolenia próbowali czasami przedstawiać odmienne spojrzenie na wszystko, co działo się w bliższym i dalszym okresie historycznym. Władze widocznie były przekonane, że takie zagrożenie dla nowego systemu również istnieje i widocznie z tego powodu, byliśmy aktywnie przekonywani, że indywidualne spojrzenia niektórych osób nie dają pełnego obrazu na całokształt wydarzeń historycznych, nie można z nich wyciągać wniosków uogólniających, a więc nie mają większego wpływu na to, co było, a tym bardzie na to, co nastąpi. Oddziaływanie szkoły chyba znacznie częściej było silniejsze, niż nieśmiałe odzywki rodziców.
Nie przypominam sobie, żeby na jakichkolwiek lekcjach wspominano oficjalnie o powojennych losach Polaków na terenach, które w wersji oficjalnej nazywane były Białorusią Zachodnią. Problem przedstawiano w ten sposób, iż samorzutnie nasuwał się wniosek, iż w minionym okresie Polacy stanowili tu znikomy odsetek mieszkańców, a obecnie problem nie istnieje, bo przecież po polsku nikt nie rozmawia. Z podręczników szkolnych i obowiązkowej literatury białoruskiej dowiadywałem się, że od najdawniejszych czasów nieliczni Polacy bezlitośnie wyzyskiwali masy białoruskich chłopów. Zajmowali oni eksponowane stanowiska, albo pozostawali właścicielami majątków i wykorzystując swoją uprzywilejowaną pozycję gnębili rdzenny naród, nie zezwalając na dostęp do oświaty, nie dopuszczając do żadnych stanowisk w urzędach, prześladując białoruski język. Wraz ze zmianą granicy w 1939 roku przestał istnieć problem przedwojennych polskich panów. Twierdzono, że Białorusini odzyskali wolność.
Nikt nie wspominał, na jakiej zasadzie i ilu Rosjan przyjechało do nas już w roku 1939, a następnie drugi raz, po roku 1945. Nie słyszałem, żeby w tym czasie był przeprowadzany spis powszechny ludności, ale jeśli podsumować ilość Polaków, które zostały wywiezione na Syberię i tych, którzy po wojnie „z własnej woli” wyjechali na Zachód, to nie można mieć wątpliwości, że Polacy faktycznie stali się mniejszością.
Mowy polskiej nie słyszało się nigdzie: na ulicach, w sklepach, na rynku. Dziwne, ale języka białoruskiego nie słyszało się również w żadnych urzędach, a jedynie na kołchozowych polach, w stodołach i oborach, tam gdzie spotykali się najstarsi mieszkańcy. Może mnie tylko tak się zdawało, ale przyznawanie się do narodowości polskiej przyjmowane było czasami ze zdziwieniem, szczególnie w przypadku kontaktu z osobami, które przybyły ze wschodu. Gdybym w szkole podał informację, że jestem Białorusinem, to nikt by nie miał zastrzeżeń i nie zwracał uwagi na to, że rodzice są Polakami.
Być może Polacy potrafiliby organizować spotkania integracyjne we własnym środowisku, gdyby istniało jakieś znane miejsce takich spotkań np. kościół, ale nowe władze w pierwszej kolejności zlikwidowały te ośrodki konsolidacji. Księża zostali wywiezieni, kościoły pozamykano lub zlikwidowano. Kościół w Stołpcach został rozebrany, a w pobliskim Nowym Świerżniu, chociaż uniknął tego losu, to był zamknięty z braku księży. Języka polskiego poza domem nigdzie nie słyszałem. Rodziny polskie, które z jakichś nie znanych powodów nie zostały wywiezione na Syberię w roku 1940 albo po zakończeniu wojny, cieszyły się teraz tylko z tego powodu, że nadal mieszkali w swoich rodzinnych wsiach. Nikt nie odważył się nawet pomyśleć, żeby zamanifestować swoją odrębność narodowa i kulturową.
Istniały obawy, że najmniejsza próba wyrażenia chęci powrotu do polskiej kultury i języka, na przykład poprzez domaganie się specjalnych lekcji w szkole, mogło być potraktowana jako działalność wywrotowa, mająca na celu przywrócenie stanu przedwojennego, a na takie pociągnięcia przedstawiciele władzy byli uczuleni szczególnie. Mogłoby to być potraktowane jako zamach na radziecką rzeczywistość. Gdyby ktoś miał odwagę o czymś takim nie tylko pomyśleć, ale również powiedzieć nieopatrznie gdzieś głośno, prawdopodobnie zostałby zaliczony do jednostek wrogich, a co najmniej niepewnych. Nic już nie obroniłoby go, a być może i członków rodziny, przed przymusowym pożegnaniem się z rodzinną wsią i zesłaniem gdzieś daleko na wschód, albo na mroźną północ.
W najlepszym przypadku podobna lekkomyślność mogła spowodować zakwalifikowanie do grupy osób niedostatecznie uświadomionych, a więc mniej groźnych. Władza w stosunku do takich osób była wyrozumiała, nie zwalczała ich, dawała nawet szansę na zmianę poglądów i osobowości, poprzez odpowiednią pracę wychowawczą, resocjalizację, a następnie powrót do społeczeństwa.
Taką możliwość stwarzano głównie na dalekich budowach, tworzących potęgę socjalistycznego państwa. Wspólna praca z największym poświęceniem i samozaparciem wśród innych osób, bezgranicznie oddanych nowym ideałom, dawała szansę radykalnej zmiany na lepsze. Wiedziałem o tym z literatury szkolnej oraz z opowieści ojca. Ale ojciec o tych samych faktach, znanych bardziej lub mniej, mówił całkiem inaczej. Z książek wynikało, że wszystkie wielkie budowy inicjowane przez Partię i rząd, zawsze są realizowane patriotycznym zrywem całego narodu, że osoby wymagające reedukacji czasami też tam się znajdują, ale przeważnie z własnej inicjatywy dla udowodnienia, że zrozumiały swoje błędy i mają tylko jeden cel - poprzez ofiarną pracę powrócić do wielkiej rodziny wolnych ludzi, budujących szczęśliwą przyszłość.

1 komentarz:

witciech pisze...

to tylko test. Zapraszam do komentarzy :)