Zniszczone podłogi.

From Giżycko


Kombinowanie z drzwiami od wewnątrz dało efekt. Edek znalazł wreszcie zasuwkę i drzwi otworzyły się. W mieszkaniu zapaliliśmy kilka świec i ich nikłe, chwiejące się płomienie oświetliły szare ściany i ciemne podłogi, które w najmniejszym stopniu nie przypominały tamtych solidnych i stabilnych w mieszkaniu, które zostało daleko. Szybko zorientowaliśmy się, chodząc ze świecami po całym dość dużym mieszkaniu, że najgorsze, najbardziej zniszczone podłogi są w najładniejszych pokojach.
Ten stan chyba nie przeszkadzał wcale wujkowi, ponieważ stwierdził, że to żaden problem, bo do gospodarstwa należy jakaś parcela lasu i można będzie bez trudu uzyskać zezwolenie na wycięcie kilku sosen, żeby zawieść do tartaku i naprawić podłogę nowymi deskami. Nie omieszkał przy tym zaznaczyć, że tam zostawiliśmy dom wykonany z drewna, a tu będziemy mieli murowany. Ta wypowiedź nie poprawiła co najmniej mego humoru, bo wiedziałem, że ściany drewniane są znacznie cieplejsze i milsze, niż mur ceglany. Zdążyłem też zauważyć, że na ogrzanie dwóch pokoi przeznaczony jest tylko jeden piec, znacznie mniejszy od tego, który został w naszym mieszkaniu.
Najważniejsze było jednak nie to. Z wypowiedzi wujka wynikało, że będziemy właścicielami pola i potrafiłem to jakoś zrozumieć, bo pamiętałem jeszcze okres przed nastaniem kołchozów. Oszałamiająco brzmiała natomiast informacja, że będziemy właścicielami lasu! W Związku Radzieckim nawet podwórko było nie nasze. Dziwnym krajem wydała się Polska, budująca dobrobyt socjalistyczny.
Wujkowi to nie przeszkadzało i być może z tego powodu nadal najbardziej się cieszył, aż w pewnym momencie swoje wywody uzupełnił podsumowaniem, że będziemy teraz tu mieszkać, tu będzie nasz dom, tu „...mamy zapuszczać korzenie”. Nie wiem, jakie wrażenie zrobiła ta wypowiedź na innych członkach rodziny, lecz przyjąłem ją dość chłodno. Poczułem jakiś smutek, chociaż w tamtej chwili nie obchodziło mnie wcale, czy będzie tu lepiej, czy gorzej. Uświadomiłem sobie jeszcze raz, że stało się coś, co jest nieodwracalne i zamknął się jakiś rozdział w moim krótkim życiu. O przyszłości nie potrafiłem myśleć.
Nie było jednak czasu, żeby zastanawiać się nad tym dłużej. Należało jak najszybciej wnieść rzeczy do domu, do którego zapraszały małe płomyki świec, które chwiały się i migały nieśmiało w powiewach zimowego powietrza. Nieustannie napływało ono do wnętrza przez otwarte drzwi, jeszcze bardziej schładzając mieszkanie, które nie było ogrzewane od dawna.
Po kilku nieudanych próbach, wreszcie ustawiliśmy na środku największego pokoju stół, tak żeby stał równo, a żadna noga nie trafiała w wygnitą dziurę. Dzięki zapobiegliwości ojca mieliśmy też na czym usiąść. Zabraliśmy ze sobą drewniane, składane przedwojenne polskie krzesła. Przywędrowały z nami do Polski, ale każdy musiał ustawić je samodzielnie tak, żeby nóżki nie trafiały w dziury, żeby znalazły się na zdrowych kawałkach desek.
Mama w tym czasie zdążyła odnaleźć coś wśród zapasów na pierwszą kolację. Oczywiście nakroiła grubej słoniny, a polskie poczęstunki postawiła na stole ciocia Helena. Znaleźliśmy też jakieś drewno do rozpalenia ognia w kuchni i po chwili miłe huczenie rozległo się pod naszym czajnikiem z pierwszą wodą nabraną z ręcznej pompy, wspólnej dla całej wsi, a umieszczonej na środku krótkiej uliczki. Tam, gdzie został nasz dom wodę mieliśmy swoją, ze studni na naszym podwórku. Czy i kiedy zapomnimy jej smak?
Drewno, choć cudze i włożone do obcego paleniska, paliło się wesoło, tak samo jak w domu, w którym wyrosłem. Poprzez pęknięcia i nieszczelności blatu, płomienie rzucały migocące smugi światła na najbliższą ścianę i sufit. Być może od tej chwili było by milej i bardziej swojsko, tak jak powinno być w cichy zimowy wieczór, gdyby ściany i sufit nie były tak szare i smutne.
Obok, w pokoju było znacznie widniej, choć brakowało tam lampy naftowej z ciepłym, żółtawym płomieniem za lekko przykopconym szkłem. Kilka świec próbowało ją zastąpić, a ich chybocące się światło odbijało się w szklankach z gorącą herbatą, która już trafiła na stół. Znalazła się tam również butelka z zimną radziecką wódką, do której dostęp w tamtym kraju był bez ograniczeń, bez konieczności stania w kolejkach. Nie wiem ile butelek tego rozweselającego płynu przywieźli rodzice, z przeznaczeniem nie tylko na pierwsze poczęstunki podczas rodzinnych spotkań, ale i na jakieś inne okazje. Chociaż nie było pijaństwa do świtu, o którym tak chętnie i kilkakrotnie wspominał kierowca, właściciel ciężarówki, to pierwsze wieczorne rozmowy w nowym mieszkaniu trwały dość długo. Rodzice wspominali swoją młodość, opowiadali o życiu w okresie rozłąki, ale najczęściej zastanawiali się nad tym, co czeka nas w Polsce. Zarówno wujek jak i ciocia nieustannie, wielokrotnie wracali w swych wypowiedziach do tego, że podjęliśmy jedyną słuszną decyzję, że na tamtych terenach nie mogliśmy pozostać, bo Polska tam już nie wróci, a teraz jesteśmy w swoim kraju, tu gdzie mieszka cała rodzina.
W tym czasie nasz brat cioteczny, Romek, wyciągnął przenośne radio „Szarotka”, informując, że zaraz usłyszymy polską muzykę, śpiew, wiadomości. Na naszą uwagę, że przecież nie ma energii elektrycznej odpowiedział, że to jest takie radio, jakiego nie mogliśmy zobaczyć w zacofanej Rosji, bo posiada akumulatorki i może pracować również tam, gdzie nie ma energii elektrycznej. Oczywiście mała „Szarotka” nie mogła zastąpić naszego „Mińska”, ale pomyślałem sobie, że dobre i to. Niech sobie pogra. Romek włączył aparat. Usłyszeliśmy jakieś szumy i piski, ale innych, bardziej oczekiwanych dźwięków radio nie wydało. Nie przynosiło żadnych efektów chodzenie po pokoju, kręcenie aparatem, manipulowanie pokrętłami. Nie dało się usłyszeć żadnego koncertu ani wiadomości z żadnego miasta, również z Warszawy. Cóż, okazało się, iż bardziej niezawodny był radziecki głośnik, z jednym jedynym pokrętłem, którym regulowało się tylko głośność, niż polskie radyjko na akumulatorki.
W następnym dniu spałem znacznie dłużej niż rodzice. Widocznie tak bardzo przyzwyczaili się do wcześniejszego wstawania w dawnych latach, kiedy gospodarzyli na swoim, że teraz na samą myśl, iż wkrótce będą ponownie gospodarzami na własnej ziemi wystarczyła, żeby obudzić się i wstać znacznie wcześniej, niż była taka potrzeba. Może powodem była chęć obejrzenia najbliższego otoczenia, a może po prostu chcieli jak najszybciej rozpalić ogień w piecu, bo w mieszkaniu było zimno.
Mieliśmy szczęście. Poprzedni właściciel zostawił pod szopą trochę narąbanego drewna. Co prawda nie tak dużo jak my, w Okińczycach, tam rodzina, która zamieszkała po nas nie musiała tym problemem martwić wcale. Naszykowaliśmy drewna jak zwykle na całą zimę, żeby nie było kłopotów nawet w przypadku największych mrozów. Do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy, wyjedziemy do Polski, czy zostaniemy w Związku Radzieckim. Wszystkie grubsze kloce, będące efektem ostatnich miesięcy mojej pracy w lesie, w pobliżu wsi, znalazły się na naszym podwórku.
Tutaj, być może poprzedni właściciel już wcześniej wiedział o terminie wyjazdu i nie miał zamiaru tworzyć zapasów na zimę, nie chciał robić prezentu komuś, kto zamieszka po nim. Wystarczająco denerwował się z tego powodu, że zostawia dom, który być może sam wybudował. Dom nie był mały, choć układ poszczególnych pomieszczeń nie bardzo nam się podobał, ale za to znajdował się nad ładnym jeziorkiem, w pobliżu sosnowego lasu, który latem odbijał się w gładkiej tafli, jak w lustrze. Na pewno tego obejścia nikt nie opuścił bez żalu i smutku.
Natomiast nam, już od wczesnego poranka, nie podobało się coś znowu. Nie podobało się, że ogień z kuchenki ucieka od razu do komina, że piec, chociaż zbudowany z kafli, rozgrzewa się słabo. Dość szybko zauważyliśmy, że na podwórku było znacznie cieplej niż w kraju, z którego przyjechaliśmy, ale w mieszkaniu było niewspółmiernie zimniej. Na te uwagi, wujek znowu znalazł wytłumaczenie, że piec stopniowo rozgrzeje się i w mieszkaniu po jakimś czasie też zrobi się cieplej.
Być może było by cieplej i milej, gdyby prócz zimnego powietrza nie wciskała się mgła, która pojawiła się w nocy i osłoniła wszystko wokół. Przyjechaliśmy do wsi wieczorem, kiedy chowa się słońce i nadciąga nocna ciemność. Nie zastanawialiśmy się, jaka będzie pogoda rano, ale sądziliśmy, że umożliwi obejrzenie przynajmniej najbliższych okolic. Niestety, pierwsze spojrzenie przez okno wykazało, że wszystko wokół jest przesłonięte białą zawiesiną, wilgotną i zimną.
Dość szybko ułożyliśmy sobie teorię, że w kraju, do którego los nas zagonił, będzie tak często, bo wokół pełno jest jezior, a całkiem blisko zaczyna się morze. Trudno spodziewać się tu pięknych słonecznych dni, mroźnej zimy i gorącego lata. Będziemy mieszkać w tej mgle, nie zobaczymy błękitnego nieba, a może nawet najbliższych krajobrazów. Taka będzie ta polska, lepsza rzeczywistość.
Pomimo mgły, wyszliśmy z domu, żeby obejrzeć przynajmniej jeziorko, chociaż całe było skute lodem. Droga wokół białej tafli, przykrytej cienką warstwą śniegu, trwała na tyle krótko, że radość dnia poprzedniego uległa zachwianiu. Jeszcze bardziej umocniła się nasze pierwsze spostrzeżenie, że warunki na kąpiel będą wręcz idealne, ale nie było też wątpliwości, że jedynie we wspomnieniach zostaną nasze długie wędrówki z wędkami w ręku, wzdłuż krętych brzegów naszego Niemna, w poszukiwaniu wciąż nowych zakoli, z bardziej głębokim nurtem. Zbyt oczywisty był fakt, że woda w jeziorze nie płynie, nie podmywa brzegów i nie rozlewa się szeroko na prostych odcinkach. Wokół jednak istniały tylko jeziora.
Nie ujrzymy, więc już nigdy tamtych pięknych wygibasów, za którymi nasza kochana rzeka skręcała i ginęła z oczu, zachęcając do dalszej wędrówki. Obawialiśmy się, że zabraknie tu nawet miejsca na gorącą plażę z sypkim piaskiem. Dość jednoznacznie, całą czwórką braci doszliśmy do przekonania, że ciężko będzie wytrzymać w okresie letnim bez tych atrakcji, jakie zapewniał Niemen.

Brak komentarzy: