Gdzie szumią fale Niegocina

From Giżycko


Zanim nadszedł czas poszukiwania nowej pracy, był etap podczas którego zapoznawałem się z miastem. Moje zamiłowanie do pieszych wędrówek powodowało, że nawet podczas zwiedzania Warszawy, do której byłem zaproszony przez wujka Witka i ciotkę Helenę, rzadko korzystałem z tramwajów i autobusów. Podobnie, podczas służby wojskowej w Krakowie i Bielsku-Białej, starałem się wychodzić na przepustki z kolegami, którzy lubili tak samo piesze spacery. Nawet nie podejrzewałem, że po Giżycku, w tamtych latach, można było poruszać się inaczej. Nie miałem wątpliwości, że nie muszę szukać żadnego autobusu, a przemieszczając się bez pośpiechu na własnych nogach zobaczę znacznie więcej. Gdyby autobus kursował po mieście, to dokąd bym miał nim jechać? Do jakiejś sąsiedniej wsi, czy do tak zwanej dzielnicy „przemysłowej”? W pierwszych dniach swego pobytu w nowym mieście jeszcze nawet nie wiedziałem, że taka dzielnica istnieje, ale wkrótce nie tylko ta informacja przestała być dla mnie czymś niezwykłym.
Jednym z obowiązków w nowym miejscu pracy było uczestniczenie na wszystkich Sesjach Miejskiej Rady Narodowej, a na każdej dowiadywałem się czegoś nowego z zakresu funkcjonowania miasta. Pamiętam, jak na jednej z nich, Przewodniczący osobiście przemawiał z trybuny i poinformował radnych oraz zaproszonych gości, że władze miejskie, wychodząc na spotkanie klasie robotniczej, a zwłaszcza pragnąc ułatwić życie kobietom, podjęły jakże ważną decyzję, bo zakupiły kilka autobusów i już uruchomiły pierwszą linię komunikacji miejskiej. Od tego dnia panie, które pracują w najdalej położonych zakładach, nie muszą pedałować na swoich rowerkach w słocie i deszczu, nie będą marznąć podczas zimowych zamieci. Przypomniał, że największe zakłady, zatrudniające po kilkaset osób, są oddalone od centrum miasta aż o kilka kilometrów. Są to Zakłady Rybne, z jednej strony miasta, i Wytwórnia Pieczywa Cukierniczego, z drugiej strony, tuż przed Wilkasami. W chwili obecnej, kiedy piszę te wspomnienia, oba zakłady nie istnieją. Mijający czas dokonał zmian, które w tamtych latach nie mogły się zrodzić w żadnym umyśle.
Bezpośrednio w Wilkasach, niewielkiej miejscowości tuż za granicami miasta, w tamtych latach znajdował się wielki zakład, który zatrudniał ponad tysiąc osób. Nosił najpierw zagadkową nazwę „A-23”. Okazuje się, że nie produkowano tam żadnej tajemniczej „A-paratury”, a tylko różnego typu lampy oświetleniowe. Zaszyfrowana nazwa istniała być może jedynie z tego powody, że znaczny procent wyrobów był eksportowany do ówczesnego Związku Radzieckiego. Potem, widocznie ktoś doszedł do przekonania, że społeczeństwo stało się już na tyle świadome i odpowiedzialne, że można nie ukrywać przed nim tego faktu i zezwolił na zmianę nazwy zakładu. Od pewnego dnia ci sami pracownicy, przekraczając tę samą bramę portierni wchodzili na teren Zakładów Sprzętu Oświetleniowego w Wilkasach. Ktoś powiedział, że teraz Zakład zaczął nazywać się bardziej normalnie, nazwa stała się bez porównania przyjemniejsza dla ucha. Może miał częściowo rację, ale powinien był pamiętać, że początki nowego systemu budowano w wyjątkowo napiętej sytuacji.
Trochę wybiegłem ze swoimi wspomnieniami do przodu, ale widocznie dopiero teraz doceniłem jak wiele zależy od osób, które zajmują ważne stanowiska, na różnych szczeblach zarządzania krajem. Pozwala to im na podejmowanie najróżniejszych decyzji, przeważnie dotyczących dziesiątków innych osób, pozbawionych takiej możliwości. Decyzja o zakupie autobusów ulżyła kobietom, a one wyrażając swoją wdzięczność władzy, mogły teraz pracować jeszcze wydajniej dla dobra ojczyzny. Decyzja o zmianie nazwy zakładu pracy, mimo z pozoru błahej i mało istotnej, miała ogromny wpływ na psychiczne samopoczucie załogi, a więc, w końcowym efekcie, również decydowała o wydajności pracy. Teraz setki robotników, mogło spokojnie prowadzić rozmowy z podobnymi sobie kolegami, z innych przedsiębiorstw państwowych, przy kuflu piwa. Już nikt nie musiał udawać, że nie wie, co się w jego zakładzie produkuje i dokąd jest wysyłane. Każdy mógł być szczery i nie obawiać się żadnych konsekwencji za zdradę tajemnicy zakładowej, noszącej rangę tajemnicy o znaczeniu państwowym, a może nawet decydującej o potędze i bezpieczeństwie całego układu zaprzyjaźnionych państw. Poprzednia nazwa tworzyła mit tajemniczości i była być może jednym z drobnych elementów minionego okresu „nieprawidłowości i wypaczeń”. Ale przecież władze partyjne i państwowe we własnym zakresie dokonały niezbędnej krytyki i samokrytyki oraz zapewniły społeczeństwo, że podobne przypadki nie będą miały więcej miejsca.
Z powodu nadmiernego zastanawiania się nad różnego rodzaju konsekwencjami, wywołanymi najróżniejszymi decyzjami wysoko postawionych osób, wysunąłem się w swym pisaniu niepotrzebnie zbyt daleko do przodu. Widocznie zapomniałem, że próby wysuwania się w tamtych latach nie były mile widziane. Każdy powinien był znać swoje miejsce w szeregu i sumiennie wykonywać powierzone obowiązki. Tylko kolektyw mógł zauważyć wybitną osobę i zarekomendować ją na bardziej odpowiedzialne stanowisko, do awansu, albo jeszcze gdzieś wyżej, na przykład na radnego lub nawet na posła. W dzisiejszych czasach o tamtej, uniwersalnej regule zapomnieli nawet ci, którzy wtedy ją tak usilnie propagowali. Nie musieliśmy czekać długo na efekty takiej beztroski. Teraz powstało taka ilość różnorodnych partii, że przywódcy niektórych nie potrafią czasami odróżnić programu własnego od konkurencyjnego. Rodzą się coraz inne pomysły na nazwy, a tylu jest chętnych do kierowania całym państwem, że niechcący przypomina się jedno z haseł przywódcy, którego myśli miały być wiecznie żywe, że w nadchodzącej erze powszechnej równości i dobrobytu każda kucharka będzie mogła rządzić państwem.
Jak się obecnie obserwuje i słucha niektórych przedstawicieli narodu, wybranych do najbardziej uprzywilejowanej grupy, w której można dużo mówić - przeważnie o niczym, za nic nie odpowiadać i brać duże pieniądze, to rodzi się myśl, że w naszym kraju są już kucharki wśród najwyższych władz i często podejmują decyzję nawet na te tematy, o których słyszą po raz pierwszy. Rozstrzygają też o najróżniejszych innych sprawach rangi państwowej, a przede wszystkim o podziale pieniędzy i pracy między obywatelami kraju. Umiejętności swoje potrafili podnosić wyjątkowo szybko i już wkrótce nauczyli się czynić to tak doskonale, że w ręce osób zajętych ciężką pracą nie trafia zbyt wiele złotówek. Płyną one przeważnie do rąk wolnych od pracy. Osoby te dość często ukazują swoje twarze w telewizji, informują społeczeństwo, że osiągają szczyty zadowolenia ze swojej działalności i będą tym dłużej szczęśliwi, im dłużej pozostaną na wysokich stanowiskach.
Znowu coś nie na temat. Brakuje mi jednak systematyczności. Ciągle schodzą na boczne „tory”, zamiast postępować zgodnie z wcześniejszym planem. Może powodem tych dygresji jest to, iż mam zamiar pisać o pracy w instytucji, w której o „torach” prawie nic nie wiedzieli, a na dodatek tak naprawdę zacząłem pisać bez żadnego planu, bo jakiż plan może sobie opracować początkujący emeryt. W tamtym roku, o którym teraz wspominam, miałem do emerytury jeszcze bardzo daleko. Nie potrafiłem siebie w takiej roli wyobrazić, chociaż o przyszłości wiedziałem bardzo dużo i to nie podstawie własnej wyobraźni, ale w oparciu o rzetelne informacje środków masowego przekazu i zapewnienia najważniejszych przywódców. Wiedziałem, że dobrobyt zbliża się znacznie szybciej, niż przybywa lat memu pokoleniu. Nie miałem wątpliwości, że ujrzę go wcześniej, niż rozpocznę swój wiek emerytalny.

Brak komentarzy: