Wały twierdzy

From Giżycko


Dość szybko doszedłem do przekonania, że w przypadku Giżycka prawdziwą atrakcję stanowiło w pierwszej kolejności wszystko to, co było związane z wielką wodą. Samo miasto nie wyróżniało się niczym nadzwyczajnym, nie miało nadmiaru ciekawych obiektów do zwiedzania i oglądania. Nie było zabudowy, którą można było nazwać „Starym miastem”. Przy głównej ulicy stały już „bloki”, które niczym nie różniły się od budowanych w innych miastach, a jakieś zainteresowanie architektoniczne mogły wzbudzić tylko niektóre budynki, znajdujące się głównie przy ulicy Pionierskiej i Dąbrowskiego.
Dzisiejszych specjalnych tabliczek, informujących o zabytku w postaci stuletniej twierdzy, wtedy jeszcze nie było. Widocznie pomysł na ich umieszczenie nikomu nie wpadł do głowy, a może nikt nie miał odwagi na podjęcie takiej decyzji. Kiedy już wiedziałem o istnieniu twierdzy i udałem się tam po raz pierwszy, to po jakimś czasie zechciałem ujrzeć to miejsce ponownie. Oglądając potężne wały i wysokie mury, próbowałem sobie uzmysłowić jak wyglądało ich tworzenie bez żadnych spychaczy i koparek, a jedynie rękoma ludzkimi, uzbrojonymi w taczki i łopaty. Wtedy ktoś miał odwagę podjąć decyzję o budowie tak wielkiego obiektu, a następnie konsekwentnie zrealizował zamiar.
Kiedy rozejrzałem się po twierdzy, to doszedłem do smutnego wniosku, że już od wielu lat nikt nie dba o ten historyczny obiekt, nie troszczy się o jego stan techniczny. Wały i mury forteczne są zostawione własnemu losowi, a mówiąc konkretniej oddziaływaniu przyrody, która niezauważalnie, lecz konsekwentnie cały czas realizuje tylko sobie znane cele. To przecież nie człowiek, a sama natura rozsiała nasiona drzew nawet w najbardziej niedostępnych zakamarkach murów, a później za pośrednictwem rozrastających się korzeni przystąpiła do rozsadzania dzieła rąk ludzkich.
Wygląd obiektu sugerował niedwuznacznie, że jeśli człowiek przestanie ingerować w przyrodę, to ona potrafi zlikwidować efekty jego działalności i przywróci wszystko do poprzedniego stanu. W tym przypadku, wydawało się, iż pierwszym etapem wieloletniego zadania jest zburzenie murów.
Coś sugerowało, że potem gruzowisko będzie przykryte coraz grubszą i obfitszą warstwą najróżniejszej roślinności. Być może następnego wsparcia udzieli wiatr, dostarczając z każdym rokiem nowych warstw piasku i innych osadów, tworząc po latach warunki dla przyszłych archeologów do prowadzenia głębokich wykopów i badań.
Widząc realne zagrożenie dla potężnego obiektu z poprzedniego wieku, mogłem domyślić się łatwo, że widocznie już nie pierwszy rok władze miejskie chcą żyć w zgodzie z naturą i mają zamiar przeszkadzać jej możliwie najmniej. Być może tu się zrodziły początki ruchów ekologicznych, a dopiero potem rozszerzyły się na cały świat, a gdyby udało się to udowodnić, to wiedza o mieście i jego sława przekroczyłaby wszelkie granice. Gdyby nic nie uległo zmianie, to być może po dziesiątkach lat, ktoś przeglądając jakieś fragmenty wyblakłych dokumentów z naszej epoki, natrafiłby na śladowe informacje o istnieniu w Giżycku obiektu, który kiedyś nazywał się Twierdzą. Taka informacja mogła spowodować napłynięcie do miasta niezliczonej rzeszy turystów. Być może nawet powstałyby „społeczne komitety kolejkowe”, zapisujące na specjalne listy wszystkich chętnych ze szpadelkami w rękach, marzących o samodzielnym odnalezieniu ponoć istniejącej kiedyś Twierdzy, czyli „Atlantydy” XX wieku usytuowanej gdzieś między wielkimi jeziorami.
Mogłem tylko zastanawiać się, dlaczego wśród współczesnych mieszkańców miasta nie może znaleźć się osoba, która podjęłaby odpowiednią decyzję, a później konsekwentnie ją zrealizowała, ratując przed zniszczeniem obiekt, który był efektem czyjejś myśli z nie tak znowu odległej przeszłości i wynikiem ciężkiej pracy setek rąk ludzkich. Uparcie nasuwał się wniosek, że odeszło na zawsze pokolenie, które bez żadnych maszyn i skomplikowanych urządzeń potrafiło wznosić ogromne budowle, a teraz nadszedł czas na pokolenie na tyle bezradne, że nie potrafi zachować dla swoich dzieci i wnuków tego wszystkiego, co otrzymało w spadku, chociaż dysponuje potężną techniką. Może właśnie z tego powodu w tamtych latach, nie było tabliczek informujących o miejscu, gdzie znajduje się Twierdza Lötzen. W tym miejscu mogę jedynie dodać, że zaczęto wreszcie na Twierdzy prace konserwatorski i zrodziła się nadzieja, że w najbliższej przyszłości obiekt nie ulegnie zniszczeniu.
Podczas spaceru po Giżycku w pewnym momencie ze zdziwieniem zauważyłem, że ulica, która biegła wzdłuż torów, nie nazywała się „Kolejowa”, tak jak to było przyjęto w innych miastach, lecz „Szelągowskiego”. Nazwisko nic mi nie mówiło. Po latach okazało się, że człowiek, którego imieniem nazwano ulicę nie zasługiwał na żadną pamięć. Ulicy przywrócono poprzednią nazwę. Po raz drugi w powojennej historii mieszkańcy dowiedzieli się, że nazywa się - „ul. Kolejowa”. Była to jedna z główniejszych ulic miasta i być może z tego powodu przy niej znalazł swoją siedzibę Narodowy Bank Polski, ale tuż obok Banku, jeszcze bliżej centrum powstał wielki zakład, w którym produkowano barakowozy.
Być może ktoś z młodego pokolenia nawet nie wie, co to „barakowóz” i do czego był potrzebny, więc wyjaśniam, że są to wielkie przyczepy na kołach, w których „urzędowali” kierownicy budów. Barakowozy stanowiły powszechny symbol rozbudowy kraju. Jeśli gdzieś pojawiał się, a następnie wokół niego wyrósł wysoki płot z tartacznych obrzynków, to można było cieszyć się na zapas. W tym miejscu powstawało coś nowego. Odzywały się czasami głosy, szczególnie osób zbyt mocno tkwiących w poprzednim systemie i przeliczających wszystko z punktu widzenia zysku, że niektóre budowy nie miały sensu. Było to nie tylko błędne myślenie, ale świadczyło też o braku wiedzy na temat nowego systemu gospodarczego, w którym zysk zaczął odgrywać drugorzędną rolę.

Brak komentarzy: