Wykuwanie szczęśliwej przyszłości

From Giżycko


W momencie, kiedy znalazłem się w Giżycku przed szkołą znajdował się ładny plac, o nawierzchni utwardzonej dużymi ciężkimi płytami. Po latach okazało się, że zarówno płyty, jak i sposób urządzenia tego fragmentu miasta są na tyle trwałe, że nie uległy żadnym zmianom. Ale już wtedy można było wyciągnąć wniosek, że nie tylko nowa ideologia, lecz wszystko to, co pod jej sztandarami powstaje jest trwałe, niewzruszone i będzie służyć nie jednemu pokoleniu.
Sztandarami ten plac też się wypełniał. Był jednak taki okres, kiedy przed szkołą zamiast betonowych płyt była oaza zieleni ze stawem napełnionym wodą. Taki sposób zagospodarowania nie odpowiadał nowym potrzebom mieszkańców miasta. Wyrazicielem ich woli był ówczesny Przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej i to z jego inicjatywy została podjęta decyzja o likwidacji stawu, a stworzenie w jego miejsce Placu Wiecowego. Był to wyjątkowo szlachetny pomysł, ponieważ uwzględniał potrzeby mieszkańców w warunkach nowego ustroju powszechnego dobrobytu.
Przecież już od zakończenia wojny pracujący lud miasta i wsi pragnął manifestować spontanicznie przynajmniej raz w roku swoje oddanie Partii i Rządowi, które w ścisłej współpracy, tworzyli warunki, żeby zwykli robotnicy mogli własnymi rękoma wykuwać sobie coraz szczęśliwszą przyszłość, w codziennym trudzie i znoju. Był to najlepszy czas ku temu, żeby władza wywodząca się bezpośrednio z ludu, mogła przypomnieć temu ludowi, iż praca jest najwyższym dobrem, bo rozwija i uszlachetnia człowieka, a im bardziej jest ciężka, tym cieszy się większym szacunkiem i stanowi poważny powód do dumy oraz radości osób, które ją wykonują.
Właśnie w celu wykazania swej radości i gotowości do dalszych poświęceń, na wezwanie powszechnie uwielbianych władz, plac ten w dniu pierwszego maja szczelnie zapełniali rozradowani mieszkańcy, ustawieni równymi czwórkami jako członkowie załóg swoich zakładów pracy. Razem z dorosłymi stawała duma rodziców – młodzież, uśmiechnięta i kolorowo ubrana. Ona też spontanicznie przybywała w to miejsce, żeby jeszcze raz dowiedzieć się, że żyje w szczęśliwym kraju, a szczęście staje się większe, z roku na rok. Nie ma wątpliwości, że w tamtych latach miejsce to nie mogło nazywać się inaczej niż „Plac Wiecowy”. Niektórzy, bliżej zapoznani z warunkami, w jakich dokonała się zmiany zagospodarowania, nazywali go „Aleksanderplac”.
Ta druga nazwa chyba jednak nie była szerzej znana, bo już minął ten czas, kiedy nadużywając ideałów nowego systemu, niektórzy zaczynali tworzyć kult jednostki. Pomimo, że na spontaniczną manifestację plac był wykorzystywany jedynie raz w roku, to w pozostałym okresie nie wypadało na nim nawet parkować samochody. Rozumieli to doskonale zwykli posiadacze „czterech kółek”, a ilość ich rosła z roku na rok. Kiedy kraj nasz wyszedł z najtrudniejszego okresu odbudowy zniszczeń wojennych, najwyższa władza uznała, że nadszedł kolejny etap podnoszenia powszechnego dobrobytu i ku zaskoczeniu wszystkich, podjęła decyzję o rozwoju rodzimego przemysłu motoryzacyjnego. Zgodnie z powyższą decyzją, małe i zgrabne autko, ale przede wszystkim nowoczesne i ekonomiczne, miało trafić do każdej polskiej rodziny. Ta inicjatywa władz, tak jak i każda inna, spotkała się znowu z powszechnym zrozumieniem i poparciem. Niektórzy zaczęli wpłacać pieniądze na specjalne konto. Wiedzieli doskonale, że upragnione auto otrzymają dopiero za kilka lat, ale już mogli być dumni ze wzrastającego stanu własnych oszczędności.
Wkrótce pierwsze „Maluchy” pojawiły się na ulicach miasta, potwierdzając jeszcze raz, że polski przemysł stoi na wysokim poziomie, a nasi inżynierowie i robotnicy, pod kierownictwem swojej Partii, potrafią sprostać najwyższym zadaniom. Był to jeszcze jeden dowód na to, jak aktualne jest hasło, że zawsze „naród jest z Partią, a Partia z narodem”. W celu przyśpieszenia procesu powszechnej motoryzacji wprowadzono nawet zasadę przydzielania specjalnych talonów dla najbardziej zasłużonych dyrektorów i naczelników, ale być może gdzieś i dla zwykłych robotników. Ważne było i to, że auta dla osób, które w specjalny sposób przyczyniały się do podnoszenia poziomu życia całego narodu, sprzedawano po cenach stałych, nie zważając na zwyżkowe tendencje na tak zwanych giełdach. Mamy tu kolejny dowód jak wyjątkową troską otaczało Państwo oddanych sobie ludzi i o ile wyższa jest planowa gospodarka, zarządzana centralnie, w porównaniu do pełnej chaosu gospodarki wolnorynkowej.
Te wydarzenia miały miejsce kilka lat później, ale nie sposób było nie wspomnieć o nich już teraz. Wracam jednak ponownie na Plac Grunwaldzki i jednego ze swoich pierwszych spacerów po mieście. Tu, w centrum, w tamtych latach stał budynek, podparty stemplami. Do ściany budynku były „przyklejone” na zewnątrz długie schody, które prowadziły na wyższe piętro. Ponadto były tam jakieś wąskie zakamarki, między którymi wisiały sznury z suszącą się bielizną. Wszystko idealnie pasowało do nakręcenia jakiegoś filmu z południowych krańców, jednego z europejskich państw. Odnosiłem wrażenie, że gdyby nie te sznury i jakieś stemple, to wszystko w każdej chwili mogłoby runąć. Na Placu Grunwaldzkim jednak tamten budynek został rozebrany zgodnie z planem i nikomu nic się nie stało. Nikt też nie ucierpiał w pobliżu, na ulicy Warszawskiej, chociaż tam od innego budynku odpadła cała ściana szczytowa, a jakaś kobieta „wyjechała” na zewnątrz, razem z łóżkiem.
Nasi wrogowie nie mieli jednak wielkich powodów do radości. Kobieta nawet nie trafiła do szpitala i chyba popełniam błąd wspominając tamten drobny incydent po tylu latach, tym bardziej, że budynek był wybudowany jeszcze przed wojną. Ponadto, był to jedyny przypadek w całej powojennej historii miasta i żadna inna ściana już nie runęła. Wypada jednak przypomnieć, że na gruzach rozebranego budynku przy Placu Grunwaldzkim byli aktorzy i nakręcono tam najistotniejsze momenty polskiego filmu pt. „Złoto”. Zgodnie z jego fabułą, pod gruzami miało być schowane złoto. Nie wiem, czy złoto wtedy znaleziono i nie wiem z jakiego powodu właśnie to miejsce wybrał na swoją siedzibę... Bank BGŻ.
Nowocześnie, a więc jednolicie i bez żadnych specjalnych akcentów, prezentował się już wtedy odcinek ulicy Warszawskiej, położony najbliżej Placu Grunwaldzkiego. Właśnie tu, po zburzonych, przedwojennych kamienicach, stanęły kilkupiętrowe budynki komunalne. Ale jeszcze bardziej atrakcyjnie wyglądała północna strona ulicy biegnącej od Placu w kierunku zachodnim. Stały przy niej tabliczki informujące, że jest to ulica Obrońców Stalingradu, ale mieszkańcy widocznie nie zauważali tych napisów, bo ulice nazywali - Olsztyńską. Tutaj też stały kilkupiętrowe i długie, a więc tak samo nowoczesne bloki. Były jednak jakieś inne, bardziej słoneczne i cieszące oczy, chyba nie dla tego, że należały do Spółdzielni Mieszkaniowej „Mamry”, ale może z tego powody, że było tu znacznie więcej kwiatów i to nie tylko na balkonach. Widocznie to miejsce stało się jednym z symboli piękna miasta, bo zostało utrwalone na pocztówkach. Tak samo ładnie był ukwiecony dość szeroki pas terenu między chodnikiem przy blokach, a jezdnią. Giżycko miało czym się pochwalić.
Może wreszcie wypada się przyznać, że już podczas pierwszego spaceru po mieście nie musiałem w ogóle rozglądać się, żeby zauważyć, iż cały niezabudowany teren obok Placu Grunwaldzkiego jest wypełniony niezliczoną ilością wielobarwnych kwietników, które tworzą malownicze kobierce najróżniejszych kształtów. Nie podejmuję się wyjaśniać, dlaczego miejsce to zostało nazywano „Placem Żwirowym”. Jeśli dobrze pamiętam, to drobny żwirek był jedynie na alejkach, po których opalone dziewczyny spacerowały jak perły, urodą swą konkurując z kwiatami.
Wybudowany hotel i asfaltowe parkingi wydatnie zmniejszyły powierzchnię, którą mogą zajmować kwietniki obecnie.

Brak komentarzy: