Zniewalające wody

From Giżycko


Może nie kontrastową, ale odrobinę inną scenerię tworzył skwerek, będący właściwym „Placem Grunwaldzkim”. Była to zacieniona oaza zieleni między sąsiednimi ulicami i choć na ulicach znajdowało się bez porównania mniej samochodów, niż jest ich obecnie, to alejki wypełniały niezliczone grupki spacerowiczów, być może w poszukiwaniu wolnych miejsc na dość gęsto ustawionych ławeczkach. Nie wiedziałem, w jaki sposób odróżnić mieszkańców miasta, od tych, którzy przyjechali na kilka dni, albo parę tygodni. Wszyscy wyglądali na tak samo szczęśliwych i wydawało się, iż pragną pozostać w tym miejscu możliwie najdłużej, w atmosferze beztroskich letnich dni, pod błękitnym niebem, w promieniach gorącego słońca.
Chyba ten nastrój udzielił się również i mnie, ale tylko na chwilę zastanowiłem się nad tym, kto przyczynił się najbardziej do stworzenia tak miłego miejsca wypoczynku w samym centrum miasta. Bardziej utkwiła w umyśle myśl, że jeszcze piękniej będzie bezpośrednio nad jeziorem Niegocin i kanałem Łuczańskim.
Ze stanowczym postanowieniem ujrzenia tych niepowtarzalnych miejsc, skierowałem się w stronę kanału. Z mapy wiedziałem, że przyroda utworzyła niezwykle zajmującą turystyczną trasę dla miłośników wodnych wojaży, poczynając od Rucianego, położonego na południowych obrzeżach całego ciągu większych i mniejszych jezior, aż do Węgorzewa – znajdującego się na północnych krańcach wyjątkowo długiego szlaku wodnego. Jeśli przestrzenie wodne potrafią zniewolić niektóre osoby, a zielone lasy oczarować innych swą tajemniczością, to połączenie tych dwóch żywiołów być może ujawnia się zwielokrotnioną mocą. Jedynie w ten sposób potrafię wytłumaczyć tę niecodzienną panoramę letnią, kiedy niezliczone żaglówki suną bezgłośnie we wszystkich kierunkach, po lekko zburzonych wodach.
Kanał nazywał się „Łuczański”, dla upamiętnienia pierwszej nazwy miasta, obowiązującej po wojnie. Widocznie wyraz „Łuczany” nie spodobał się komuś wysoko postawionemu w Warszawie, bo nakazał zmienić nazwę miasta na - Giżycko. Może nowa nazwa była ładniejsza, może nawet miała uzasadnienie naukowe, ale została nadana z pogwałceniem woli mieszkańców. Tak się bynajmniej niektórym wydawało. Stało się to w tych czasach, kiedy właśnie od władz wyższych słyszeli wszyscy bez przerwy, że do kraju zawitał ustrój, w oparciu o który gospodarzami miast i wsi stali się zwykli mieszkańcy. Być może nie zdawali sobie jeszcze sprawy, że władza również i w tym przypadku, czyli jak zawsze, miała rację. Przecież nikt inny, tylko ona wyznaczała granice samodzielności, bo zawsze wiedziała o wszystkim lepiej, niż prości ludzie. W przeciwnym wypadku w kraju mogła zapanować anarchia. Dość głośne protesty mieszkańców nie miały więc żadnego uzasadnienia i znaczenia, a mały punkt na mapach między wielkimi jeziorami oznaczono tak, jak zdecydowano w Warszawie.
Władza centralna była jednak na tyle wielkoduszna, szczególnie w stosunku do ludności, która przybyła do miasta w tych dniach, kiedy po zagruzowanych ulicach ciężko było poruszać się, a z niektórych wypalonych okien wydostawał się dym gryzący w oczy, że zezwoliła na nadanie całkiem samodzielnej nazwy dla kanału, który przebiegał przez miasto z północy na południe. Mieszkańcy byli znowu szczęśliwi i entuzjastycznie stwierdzili, że ta droga wodna będzie się nazywać „Kanał Łuczański”. Nazwa przetrwała nie jednego przewodniczącego, sekretarza, naczelnika, a nawet burmistrza i wielkie zmiany na górze. Ale wszystko do czasu. Kiedy pokolenie pamiętające historię uległo przerzedzeniu i stało się mniej aktywne, a może świadomie ustąpiło miejsce młodszym i bardziej energicznym, to znalazł się ktoś, kto wykazał się wyjątkowym wigorem. Szkoda jednak, że nie skierował go na budowę czegoś nowego, a tylko na poprawianie historii, której nie zdołał jeszcze nauczyć się porządnie.
Z ogromnym zdziwieniem, ale i z poczuciem bezsilnego gniewu, którego w tej chwili nawet nie próbuję ukryć, pewnego dnia zobaczyłem przy kanale tabliczki z napisem „Kanał Giżycki”. Może mój gniew wynika z braku wiedzy o dalszych planach osoby, która podjęła się poprawiać historię miasta. Może w drugim etapie będzie miała miejsce kolejna zmiana i ponownie, tak jak w pierwszych miesiącach po zakończeniu wojny, będziemy mieszkać w Łuczanach. Wątpię, czy to wywoła powszechną radość.
Mimo zdenerwowania, wracam do dalszych wspomnień i do kanału Łuczańskiego. Piękna nazwa. Piękny kanał usytuowany tuż obok centrum miasta. Nie wiem, jak wiele jest takich miast, w których główna ulica krzyżuje się bezpośrednio z drogą wodną, a samochody i piesi są zmuszeni zatrzymać się i zaczekać aż przepłynie statek. Obracający się most też nie stoi na każdej drodze. Oglądając to wszystko po raz pierwszy, pomyślałem sobie, że w Giżycku są atrakcje, których nie da się ujrzeć gdzie indziej.
Taką atrakcją był bez wątpienie kanał z głęboką wodę, w której nie było widać dna, ale zdarzały się takie momenty, kiedy słońce odbijało się w wodzie prawie podobnym blaskiem, potęgując wrażenie letniego upału. Tylko lekki powiew bryzy od strony jeziora przynosił oczekiwaną ochłodę, tak samo jak cień przyulicznych drzew, posadzonych nie tak dawno obok alejki z licznie ustawionymi ławkami. Wszystko zapraszało, by zatrzymać się, pozostać tu dłużej i rozkoszować się beztroską letniego dnia. Całość promieniowała jakimś odprężającym spokojem i chyba z tego powodu nikt się nie spieszył, poddając się bez reszty rozleniwiającemu oddziaływaniu pory roku i otoczenia. Widocznie większość pragnęła, aby stan taki trwał dłużej, a jeśli ze względu na obowiązek pracy i stałego miejsca zamieszkania musiał opuścić to miejsce i miasto, to zapewne planował wrócić tu ponownie za rok.

Później dowiedziałem się, że autorem ładnego zagospodarowania i ukwiecenia najbardziej reprezentacyjnych fragmentów miasta była pani Barbara T., zatrudniona na stanowisku inżyniera do spraw zieleni w Prezydium Miejskiej Rady Narodowej i to dzięki realizacji jej pomysłów miasto w tych najbardziej uczęszczanych miejscach wyglądało jak kolorowa perełka.
Wypada w końcu opowiedzieć, jakie wrażenie odniosłem, kiedy znalazłem się po raz pierwszy bezpośrednio nad Niegocinem. Ogromne jezioro budziło największe zainteresowanie już na etapie oglądania mapy, jeszcze przed wyjazdem do Polski. Emocje wzrosły niewspółmiernie, gdy stałem przy otwartym oknie wolno toczącego się pociągu, który wiózł mnie do nieznanego miasta na polecenie zwierzchników. Nadszedł w końcu moment, kiedy mogłem stanąć bezpośrednio na brzegu jeziora. Z wielkim podnieceniem skierowałem się do tego wielkiego akwenu i ujrzałem, a raczej stwierdziłem, że zamiast drugiego brzegu, majaczy gdzieś w oddali, między wodą i niebem, zielony pasek lasu. Linii brzegowej, po drugiej stronie jeziora, nie dało się ujrzeć. Była zbyt daleko. Całą przestrzeń zajmowała woda o lekko zmarszczonej powierzchni, po której sunęły bezgłośnie białe żagle, wypełnione i pędzone lekkim wiatrem.
Jakże mogłem nie poczuć zazdrości w stosunku do załóg, które znajdowali się tam, daleko od brzegu, a tak blisko do wody, wiatru i nieba. Ciągle odkładałem ten moment, kiedy zacznę przedstawiać uczucia, jakie zrodziły się w moim umyśle w momencie, kiedy ujrzałem jedno z największych jezior w Polsce. Sądziłem, że odkładanie pomoże skoncentrować myśli i dobrać zestaw słów pozwalających na przedstawienie uczuć osoby, która z tak wielką powierzchnią wodną zetknęła się po raz pierwszy. Doszedłem jednak w końcu do przekonania, że w tym kierunku nie powinienem czynić żadnego wysiłku, bo ci, co oglądali tę rozległą wodę, dawno ocenili jej piękno, a ci, którzy nie uczynili tego jeszcze, być może naprawią wkrótce swój błąd.
Ten unikalny twór przyrody potrafili docenić nie tylko turyści i zwykli mieszkańcy. Wyjątkowość jeziora i miasta usytuowanego nad nim zauważyli przede wszystkim najwyższe władze miejskie. Ciągle pamiętamy, że im wyższe stanowisko, tym szersze horyzonty. Ktoś spośród władz musiał zauważyć, że jeziora już poprawić się nie da, lecz bezpośrednio w mieście jest jeszcze wiele do zrobienia. Jak na razie, zadbane były jedynie niektóre, wybrane rejony, a przecież turystów byłoby jeszcze więcej, gdyby mogli podziwiać całe miasto w kwiatach. Argument kosztów, w warunkach nowego systemu, nie miał rzecz jasna większego znaczenia. Oczywisty cel – jeszcze bardziej upiększyć miasto, przyciągnąć jeszcze więcej turystów, można było realizować różnymi metodami, ale jedyną słuszną drogę i najlepszą taktykę, znały tylko osoby zajmujące najwyższe stanowiska we władzach miejskich.
Uznano więc, że w pierwszej kolejności należy zmienić stan zagospodarowania ulicy Kościuszki. Co prawda wzdłuż ulicy, między chodnikiem, a domami od najwcześniejszej wiosny, do późnej jesieni rozkwitały kolorowe rabatki, być może w cichej konkurencji do centrum miasta, ale rosnące tam kwiaty nie były dobre, bo upiększały prywatne ogródki. Sama myśl, że stanowią konkurencję w stosunku do tak zwanych terenów ogólnomiejskich, była nie do zaakceptowania. Prócz tego można było zauważyć, że występowało tam jeszcze coś w rodzaju współzawodnictwa miedzy właścicielami poszczególnych ogródków. Dawało to zły przykład młodzieży, a przecież po drugiej stronie ulicy znajdowała się szkoła. Jak można było dotrzeć do młodzieży z zasadami nowego ustroju, jeśli widziała tuż obok pozostałości starego, prywatę. Dopełnieniem złego było jeszcze to, że wokół ogródków istniało trwałe ogrodzenie z kutego żelaza. Był to jeden z ostatnich symboli minionej epoki, w której każdy mieszkaniec odgradzał się egoistycznie od ogółu społeczeństwa. Tylko złośliwiec mógł twierdzić, że elementy ktoś wypatrzył na ogrodzenie działki z własnym domem.
Rzecz jasna była to tylko plotka. Nie ma natomiast najmniejszej wątpliwości, że tego rodzaju ogrodzenie, w tak wyeksponowanym miejscu, nie mogło istnieć dłużej. Były to budynki komunalne, a nie prywatne. Ponadto, po drugiej stronie ulicy, prócz szkoły znajdował się wspomniany wcześniej Plac Wiecowy. Prywatne ogródki usytuowane w tak niebezpiecznie bliskiej odległości od miejsca, gdzie odbywały się spontaniczne manifestacje ludności, mogły przynieść trudne do przewidzenia następstwa. Przecież istniało zagrożenie, że w tym momencie, kiedy do zgromadzonych osób przemawia z trybuny ważny przedstawiciel w hierarchii władz miejskich, ktoś nieodpowiedzialny nie tylko nie bierze udziału w manifestacji, ale rozpoczyna jakieś prace na rabatach, ze szpadlem w ręku, rozpraszając tym samym uwagę osób znajdujących się na placu. Nie będę mnożył dalszych argumentów, bo i tych jest wystarczająco dużo, aby decyzja władz została zrealizowana.
Co prawda cel nie został osiągnięty do końca, bo ładniej przed wspomnianymi budynkami nie było już nigdy, ale najważniejsze jest to, że jeszcze kilka osób przekonano do idei, iż lepsze jest byle jakie wspólne, niż wspaniałe własne. Nie wiem do dzisiaj, z jakiego powodu zmieniono w ten sposób jedynie otoczenie ulicy Kościuszki, a odstąpiono od podobnych zmian na ulicy Pionierskiej, chociaż takie zamiary powstały jednocześnie. Może były jakieś przeszkody, których nie dało się pokonać, o których nic nie słyszałem. Jaka była faktyczna przyczyna, chyba nie dowiemy się już nigdy, ale stare ogrodzenie przy tej ulicy Pionierskiej stoi nadal, za nim nadal rosną prywatne kwiatki. Są nawet ładne... Widocznie nie przeszkadzają nikomu...

Brak komentarzy: