Dziewczyny w mini

From Giżycko


Ale wtedy, na pierwszym spacerze po mieście, w którym zatrzymałem się na krótko, a zostałem na długo, wiedziałem jedynie, że jest siedzibą powiatu, mniej więcej takiej samej wielkości, jak kilka innych podobnych miast w naszym województwie. Jedynie Olsztyn, jako centrum wszystkich władz wyższego szczebla, był znacznie większy od dowolnego innego miasta Warmii i Mazur. Dość szybko przekonałem się, że Giżycko niczym szczególnym nie wyróżnia się w stosunku do dobrze znanego mi Szczytna. Natomiast Ełk wydał się znacznie większy, kiedy wraz z innymi żołnierzami dywizji powietrzno – desantowej maszerowałem jego główną ulicą, latem 1961 roku. Nam się wtedy wydawało, że uśmiechnięte dziewczyny, w sukieneczkach mini, z zachwytem patrzą na nasze wysportowane sylwetki i czerwone berety, dumnie zsunięte na bok. Czy któraś tamta dziewczyna pamięta nas jeszcze?
Giżycko poznałem prawie dziesięć lat później, niż podziwiałem dziewczyny z Ełku, ale do dnia dzisiejszego granice miasta nie uległy zmianie, chociaż niektóre dzielnice i osiedla zmieniły się tak, że trudno je poznać. Mimo że przebieg głównych ulic nie uległ zmianie, to ich otoczenie, na niektórych odcinkach, jest całkiem inne. Wtedy zdążyłem zauważyć, że zabudowa mieszkaniowa i nieliczne sklepy są jedynie w centralnej części miasta. Potem ulice przekształcały się dość szybko w pozamiejskie drogi, chociaż nie prowadziły gdzieś w pole, a do podobnych miast powiatowych. Bez ryzyka popełnienia większego błędu można było stwierdzić, że zbytnie oddalanie się od centrum nie miało żadnego sensu.
Nie musiałem spacerować po mieście zbyt długo, żeby się przekonać, że całkiem inaczej to wyglądało przynajmniej w jednym kierunku. Dziwne, ale tamta piękna ulica, raczej aleja, praktycznie już nie istnieje, a przecież jeszcze tak niedawno była dumą mieszkańców, zachęcała do długiego spaceru, bo prowadziła do pobliskiego lasu, zwanego lasem miejskim. Już na jego skraju widziało się potężne dęby, a kilkaset metrów dalej poziom zaciekawienia wyraźnie wzrastał, bo wzrok spostrzegał lustrzaną powierzchnię dwóch stawów o długiej, dość zmiennej linii brzegowej. Sama przyroda ukształtowała to miejsce w ten sposób, że stawy wpisały się w istniejące zagłębienie terenu. Wysokie drzewa otaczały je ze wszystkich stron, w niektórych miejscach zbliżały się bezpośrednio do wody, niby z zamiarem obejrzenia własnego odbicia na tle błękitnego nieba. Przy jednej ze ścieżek, biegnącej w pobliżu brzegu, znowu pojawiały się dęby. Powykręcane grube konary nie drgały nawet na silnym wietrze.
Stawy były efektem spiętrzenia wody na leśnym strumyku. Szum wody, spadającej z niewielkiej betonowej zapory, przy odrobienie wyobraźni, można było łatwo przekształcić w odgłos wielkiego wodospadu, szczególnie wtedy, kiedy nie było wiatru i w lesie panowała cisza. Ale na dół pod drzewa wiatr docierał rzadko, nawet jeśli poza lasem dmuchało mocno. Być może nie miał zamiaru schodzić tak nisko, w leśną gęstwinę, żeby później nie mieć problemów z jej opuszczeniem. O swojej obecności informował najczęściej poprzez szum chwiejących się wierzchołków, kiedy przepływał nad nimi w sobie tylko znanym kierunku.
Być może ktoś, tak samo jak ja, mógł uznać trasę do stawów i nad ich brzegami za nazbyt krótka, tym bardziej, że do dalszej wędrówki zachęcały najróżniejsze ścieżki i dróżki, prowadzące gdzieś dalej w głąb lasu. Rozchodziły się one we wszystkich kierunkach, krzyżowały pod różnym kątem. Jeśli chciało się iść dalej, to otwarty pozostawał jedynie problem odpowiedniego wyboru, bo szlak mógł prowadzić czasami po szczytach dość stromych pagórków, czasami je omijając, albo obok wilgotnych dolinek, tam gdzie nawet podczas letnich upałów woda nie wysychała do końca. Strumyk szemrzący w głębokim korycie zachęcał, żeby podjąć wędrówkę nad jego brzegami, do źródeł.
Zimą las nie tracił swego uroku, a potrafił dać coś, czego nie było latem. Tylko zimą, podczas mrozów narty sunęły lekko po nieskazitelnie białej warstwie, tylko zimą na gałązkach gęstych świerków, rosnących przy drodze, śnieg leżał jak grube pulchne okrycie i delikatnie trącony osypywał się łatwo na głowę, na plecy, za kołnierz.
Ale jeśli ktoś nie miał chęci, albo siły żeby iść bezpośrednio do lasu, ani zimą, ani w lecie, to mógł zadowolić się jedynie spacerem pod szpalerem gęsto rosnących lip, w granicach miasta. Posadził je ktoś jeszcze przed wojną, w trzech równoległych rzędach, ze specjalną ścieżką dla pieszych i rowerów. Nie docierał tu żaden huk przejeżdżających gdzieś dalej samochodów, nie istniało zagrożenie oddychania ich spalinami. Panowała cisza i zapach kwitnących lip, które tworzyły łagodny cień i w ciągu całego dnia utrzymywały orzeźwiający chłodek, nawet podczas lipcowych upałów.
Nawet bez specjalnego nastawiania uszu, dało się słyszeć radosne brzęczenie setek pszczół, które być może chciały w ten sposób zapewnić każdego spacerowicza, że zbiorą dostateczną ilość słodkiego nektaru, żeby zarówno młodzi jak i starsi mogli podczas styczniowych zamieci i lutowych mrozów ogrzać się przyjemnie szklanką gorącej herbaty, posłodzonej aromatycznym, lipcowym miodem.

Stare drzewa najpiękniejszej alei miejskiej nie wytrzymały jednak naporu rozrastającego się miasta. Najpierw przegrodziła ją nowa szkoła, potem pierwsza ulica..., następnie druga..., trzecia i w dniu dzisiejszym zostały jedynie fragmenty dawnego, pięknego ciągu spacerowego. Już nikt młody nie jest w stanie wyobrazić jak tu było przed laty. Ale w tamtym okresie nie dało się przewidzieć, że nastąpią w tym miejscu tak wielkie zmiany i to w wyjątkowo szybkim tempie. Tak samo nie dało się przewidzieć, że już za parę lat znikną i te nieliczne domy jednorodzinne, wybudowane jeszcze przed wojną, rozrzucone dość luźno na obszernym terenie, usytuowanym w kierunku południowo-wschodnim od lipowej alei. W okresie wiosennym można było widzieć jedynie ich czerwone dachy, wystające nad jednolitym, białym morzem kwiatów wysokich drzew owocowych.
Rozrastające się miasto nie kierowało się jednak żadnymi sentymentami. Domy zostały zburzone. Być może ktoś wykorzystał część materiałów, może zdążył zebrać całe cegły i wbudować ponownie w jakiś mur, zanim stojące w pogotowiu ciężkie spychacze zepchnęły resztę „gruzu”, wyrównując teren. Potrzeby miasta były tak ważne i pilne, że prace rozpoczęto prawie natychmiast po podjęciu decyzji. Stało się to wszystko na początku maja, kiedy cała przyroda z radością budzi się do nowego życia. Właśnie w tym okresie stare drzewa wisien i jabłoni były usypane białym kwieciem, być może w ten sposób okazywały swą radość z pierwszych słonecznych i ciepłych dni, zapowiadały obfity urodzaj.
Próżny był jednak wysiłek przyrody, nie potrzebnie cieszyły się oczy osób podziwiających jej urodę. Ostre lemiesze spychaczy ścięły drzewka nisko przy samej ziemi, a jeśli któreś okazało się bardziej uparte i próbowało stawić opór, to zostało wydarte z gleby, razem z korzeniami. Kwiaty, pozbawione życiodajnych soków, zwiędły szybko i opadły. Potem zepchnięto wszystko na jakąś stertę, stratowano, wtłoczono w ziemię i błoto. Tamten widok kwitnących sadów został jedynie w pamięci nielicznych osób, ale dla większości wydarzenia z przed lat szybko stały się całkiem obojętne i uleciały z pamięci. Potrzeby ogółu są zawsze ważniejsze, niż sentymenty pojedynczych osób.
Minęły kolejne miesiące i teraz dla odmiany ktoś inny zaczynał się cieszyć, bo co prawda nie odrosły wykarczowane drzewa, nie pojawiły domy wtulone w otaczające je sady, jak w jakiejś nieistniejącej bajce dla dzieci, ale w tych miejscach, gdzie jeszcze nie dawno rozpościerał się właśnie taki bajkowy krajobraz, zaczęły wyrastać z ziemi betonowe bloki. Chociaż nie były to domy, a tylko „bloki”, to mimo to niektórym osobom dawały powody do radości. Dziesiątki osób z niecierpliwością oczekiwało na chwilę, kiedy otrzyma klucze do drzwi, za którymi kryły się jakieś pokoiki i kuchnie, zapewniające miejsce nie tylko do spania.
W końcu jeszcze raz potwierdziła się dawno znana prawda, że małe, niepozorne klucze jakże często pozostają w sferze najwyższych marzeń, być może z tego powodu, że zawarta jest w nich ogromna moc. W okresie młodości, kiedy tylko sam ten fakt powinien zapewnić najwyższy poziom radości, wiele osób usycha z tęsknoty, bo nie może znaleźć kluczyka do serca osoby ukochanej. Z każdym rokiem wzrasta ilość osób, których największym marzeniem stają się kluczyki do własnego auta. Wielu nawet nie przeczuwa, że tymi małymi kluczykami otworzy wrota „bram niebieskich” i co gorsze, czasami nie tylko sobie, ale i tym osobom, którym do życia wiecznego nie spieszyło się wcale. Kluczyki otwierają drzwi do mieszkań i uruchamiają potężne spychacze.
Możemy cieszyć się jedynie z tego powodu, że tę ogromną moc, zawartą w tak małym narzędziu, uruchamiamy zawsze świadomie, po przemyślanej decyzji. Decyzja o uruchomieniu spychaczy i zepchnięciu tego, co istniało w tym rejonie również podjął ktoś po głębokim zastanowieniu się. W efekcie, w miejsce słabych drzewek i skromnych, jednorodzinnych domków stanęły wielkie, betonowe bunkry, dobrze że przeszklone. Może wtedy znalazł się nawet ktoś, kto sobie pomyślał nie śmiało, że takim działaniem niszczy się naturalne piękno przyrody, ale ktoś inny ucieszył się, bo otrzymał mieszkanie.
Chyba ponownie odszedłem zbyt daleko od celu, jakim miało być pisanie własnego pamiętnika i znalazłem się w strefie rozważań całkiem innej natury. Wracam jeszcze raz do pierwszego spaceru po mieście, w którym spędziłem większą część swego życia. Postaram się, od tego momentu postępować naprawdę konsekwentnie, pisać o wszystkim bardziej chronologicznie i bez większych dygresji.
Być może któryś czytelnik będzie próbował domyślić się, w którym kierunku skierowałem swoje pierwsze kroki, kiedy po raz pierwszy znalazłem się w Giżycku. Muszę od razu wyjaśnić, że nie w stronę Niegocina, chociaż tak bardzo lubiłem wodę ze szmerem fal. Wszystko to prawda, ale najpierw skierowałem się nie nad wodę, lecz do miasta. Cóż woda? Wszędzie taka sama, niczym się nie różni, a fale zawsze szumią podobną melodię, jeśli tylko wiatr zechce im pomóc.
Chciałem ujrzeć miasto, które powstało jako efekt czyjejś myśli i pracy rąk ludzkich, najczęściej będąc sumą wysiłku wielu pokoleń. Jezioro natomiast było wytworem przyrody i nie było żadnej zasługi mieszkańców, że znalazło się w tym miejscu. Oglądałem na mapie wielokrotnie te obszerne, niebieskie plamy, zespołu największych jezior w Polsce i mały punkcik oznaczający miasto Giżycko. Nie jeden raz pomyślałem sobie, żeby dotrzeć tu w końcu i ujrzeć miasto usytuowane w wyjątkowym punkcie. Chciałem przekonać się, jak mieszkańcy tego zakątka Ziemi Mazurskiej potrafili wykorzystać niepowtarzalne walory przyrodnicze. W tym życzeniu nie było jednak nawet namiastki chęci zmiany miejsca zamieszkania. W dalszym ciągu uważałem, że Szczytno jest pięknym miastem, mieszkają tam mili ludzi i chociaż nie ma w pobliżu wielkiej wody, to otoczenie tajemniczych, sosnowych lasów, tworzy klimat podobny do tego, jaki istniał w pobliżu utraconego Niemna.

Brak komentarzy: