Szum fal Niegocina

From Giżycko


Już po pierwszych dniach pracy w nowym miejscu zauważyłem, że nie było tu tego pośpiechu, jaki dość często występował w Szczytnie. Czas płynął wolniej, starczało go na wykonanie wszystkich obowiązków, chociaż zdarzały się momenty spiętrzenia zadań. Ponadto, pomimo że w obu miastach obowiązywały te same zasady i przepisy, wyczułem tu jakąś inną, bardziej rodzinną atmosferę. Kierownik zwracał się do pracowników naszej małej komórki na „ty” i nie wiem do dzisiaj, czy należało to traktować jako odzywkę koleżeńską, bo większość podwładnych było w jego wieku, czy to była forma „ojcowska”. Tylko do pani Ani mówił „pani Aniu”, a do mnie „pan Zenek”.
Nie zastanawiałem się, jaki był tego powód. Może różnice wynikały z faktu, że Szczytno zaliczało się do stacji węzłowych, a Giżycko jedynie do przelotowych, bo odgałęzienia do Kruklanki chyba nie tworzyło ze stacji węzła. Może przyjemniejsza atmosfera w Giżycku wynikała z faktu, że chyba zdecydowana większość zatrudnionych osób pracowała tu razem, od zakończenia wojny. Przyjechali do obcego miasta z okolic Wilna, być może w tym samym transporcie. Od pierwszych dni wspierali się wzajemnie, pamiętali zrujnowane domy, razem uruchamiali pierwsze pociągi.
Może jednak było tu przyjemnie najbardziej z tego powodu, że chociaż tuż za oknami naszej Ekspedycji ciągnęły się tory, to wzrok sięgał dalej i zatrzymywał się na lśniącej w słońcu tafli Niegocina. Większe wiatry niosły stamtąd szum fal.
Pracy w Giżycku nie miałem więcej niż w Szczytnie, bo i miasto było mniej więcej takiej samej wielkości - do 20 tys. mieszkańców. Odniosłem jednak wrażenie, że było tu więcej zakładów pracy, w tym kilka dość dużych. Dowiedziałem się również, że w pierwszych latach po zakończeniu wojny, do Giżycka nie docierało tylu „szabrowników”, ile przyjeżdżało do miast na południowych krańcach Mazur. O jednym takim przypadku opowiadali kolejarze w Szczytnie. Musiała to być prawda, bo opowieść słyszałem z kilku ust, a co najmniej jeden raz był przy tym obecny również główny bohater wydarzeń - zadowolony z siebie pan Tadeusz.
Na stację zgłosiło się dwóch albo trzech mieszkańców Kurpiowszczyzny z prośbą o podstawienie wagonu na przewiezienie jakiegoś rolniczego sprzętu. Któryś z kolejarzy uśmiechnął się znacząco i powiedział, że „jak się da, to się zrobi...” Nie musiał powtarzać tych słów po raz drugi, bo w odpowiedzi usłyszał, że „krzywdy nie będzie” i już po chwili mieszana grupa cywili i kolejarzy udała się na rampę. Kolejarze pokazali wagon, do którego można załadować dobytek i wszyscy znaleźli się w jego ustronnym, zacisznym wnętrzu.
Wtedy jeden z klientów sięgnął do wielkiej torby i wyciągnął litrową butelkę z tak dobrze znanym płynem, wyjął też spory bochenek chleba i kiełbasę „swojej roboty”. Twarze kolejarzom pojaśniały, ale jednocześnie spojrzeli pytająco jeden na drugiego, kiedy dowiedzieli się, że „kupcy” nie mają żadnego „szkła”. Okazało się, że kolejarze też byli na tyle roztargnieni, że żaden nie pamiętał o „musztardówce”, tak niezbędnej podczas załatwiania podobnych transakcji.
Wtedy ktoś śpieszący się do swoich obowiązków, albo być może bardziej zniecierpliwiony stwierdził, że szkoda czasu na zbędne dyskusje i zaproponował żeby częstować się bezpośrednio z butelki. Dodał przy tym, że nikt nie wygląda na chorego, a ponadto wyjaśnił, iż alkohol zabija wszelkie zarazki. Butelka znalazła się w rękach któregoś kolejarza, ale widocznie niezbyt doświadczonego, bo chwilę stał bezradnie i rozglądał się po bokach, jakby czekał na dalsze instrukcje.
Kolega, stojący obok, o sylwetce atlety, widocznie miał dość tego ociągania się, bo zdecydowanie oświadczył, że może zacząć pierwszy. Potem sięgnął po butelkę... Była duża i ciężka i chyba dlatego dobrze ułożyła się w jego potężnej dłoni. Uśmiechnął się, kiedy wyczuł na sobie wzrok całej grupy, powtórzył jeszcze raz, że szkoda czasu. Następnie stanął mocno w rozkroku, zakręcił butelką i odchylając mocno głowę do tyłu, umieścił ją, odwróconą dnem do góry, nad otwartymi ustami. Wyprostował się i opuścił rękę z pustym naczyniem, kiedy już nic nie kapało. Jeszcze stał równo i potrafił nadal uśmiechać się, a chwilową ciszę przerwał słowami, które skierował do amatorów lekkiego zarobku. Powiedział, żeby wyjęli z torby poczęstunek dla pozostałych kolegów, bo pierwsza butelka jest już pusta.
Na te słowa któryś szabrownik zdjął czapkę z głowy i ze słowami: „... a kto was napoi...” rzucił kolejarzom pod nogi. Potem odwrócił się i poszedł przed siebie. Pozostali nie rzucili czapek, ale poszli w ślad za nim, ze spuszczonymi głowami. Koledzy pana Tadka nie poznali smaku dobrze znanego płynu „swojej roboty”, a on w tym dniu nie wypowiedział już żadnego komentarza. Pracować nie mógł, ale zdołał o własnych siłach dojść do drewnianego pudła wagonu towarowego, pozbawionego kół i ustawionego na specjalnym fundamencie. Pomieszczenie to, przesycone odurzającymi oparami z czarnych ubrań roboczych, nasiąkniętych smarami, służyło za schronisko dla drużyn manewrowych. Spał tam wiele godzin nie przejmując się niczym.
Praca w Ekspedycji towarowej przebiegała znacznie spokojniej, niż to miało miejsce w Szczytnie, ale nadal czułem się tu pracownikiem zatrudnionym na okres przejściowy i wiedziałem, że w którymś dniu Giżycko opuszczę. Niezależnie od tego z dnia na dzień, a mówiąc dokładnie z tygodnia na tydzień, odkładałem wyjazd do Dyrektora. Przyjmował pracowników raz w tygodniu, jeśli dobrze pamiętam w piątki, a one mijały szybko, jeden za drugim. Raz nie mogłem wyjechać, bo właśnie w tym dniu pracowałem, drugi raz nie pojechałem bez żadnego powodu.
Do Olsztyna nie jechałem, ale co raz częściej zaglądałem do kasy biletowej, szczególnie kiedy dyżur miała tam wysoka, szczupła dziewczyna, która miała w sobie coś z cyganki. Przebywałem z nią coraz dłużej i częściej i chyba zacząłem zapominać o wyjeździe do Dyrektora z zamiarem ponowienia swej prośby. Potem usłyszałem od zwierzchnika: „... Panie Zenek, jeśli Panu tak bardzo nie śpieszy się do domu, to może Pan jeszcze popracować u nas...”
Potem dość szybko moje życie uległo radykalnej zmianie, bo spotkania z Danką z dnia na dzień stawały się dłuższe i bardziej bliskie, a po kilku kolejnych tygodniach kawalerski etap mego życiorysu pozostał tylko we wspomnieniach. Na okres przejściowy zamieszkaliśmy u rodziców żony, na wsi. Nie zdążyliśmy jeszcze dokładnie zastanowić się nad tym, gdzie będziemy mieszkać w przyszłości, jak otrzymaliśmy propozycję przeniesienia się do Lidzbarka Warmińskiego. Dyrektor proponował mieszkanie służbowe oraz prace dla mnie i żony.
Wtedy, bez większej dyskusji i najmniejszych wątpliwości, postanowiliśmy wspólnie, że nigdzie nie pojedziemy. Kiedy wracam myślami do tamtej chwili, to w żaden sposób nie mogę znaleźć jakichkolwiek rozsądnych argumentów, przemawiających na korzyść podjętej decyzji, po której dalsze lata życia zostały związane z Giżyckiem, a nie z Lidzbarkiem. Może wypadało wtedy tamto miasto przynajmniej odwiedzić, obejrzeć. Mieliśmy przecież darmowe bilety.
Regułą było, że mieszkania kolejowe znajdowały się w budynku dworca albo w pobliżu stacji. Praca byłaby praktycznie na miejscu, być może nawet do emerytury. Nie istniałby problem dojazdów. Uzyskalibyśmy znacznie korzystniejsze warunki niż te, które mieliśmy zostając w Giżycku. Ponadto, chociaż Lidzbark leżał poza terenem Mazur, to przez miasto płynęła Łyna, w jakimś stopniu przypominająca Niemen, a w Giżycku nie było żadnej rzeki. Z propozycji zwierzchnika jednak zrezygnowaliśmy. Czy to fale Niegocina miały taki wpływ?
W efekcie zamieszkaliśmy na wsi, z rodzicami żony i pięć lat dojeżdżaliśmy do pracy, czaszami czekając na opóźnione pociągi po kilka godzin. Nie istniała możliwość uzyskania mieszkania służbowego. Mogliśmy liczyć jedynie na spółdzielcze z obowiązującym wkładem własnym, na który musieliśmy zaciągnąć pożyczkę.
Mijały miesiące, a praca, którą wykonywałem podobała się coraz mniej. Żona również znalazła argumenty na to, bym rozstał się z PKP. Byliśmy zgodni, że nadszedł najwyższy czas, żebym poszukał sobie innego zajęcia. Co prawda kierowaliśmy się nieco odmiennymi argumentami, ale cel był ten sam. Po zrezygnowaniu z wyjazdu do Lidzbarka wiedziałem, że szansa na awans jest nikła. Ponadto zaczynało nudzić wykonywanie tych samych, nadmiernie prostych i łatwych czynności. Pragnąłem przyjąć na siebie obowiązki nie ograniczone tak ściśle szczegółowymi instrukcjami, stwarzające możliwości wyboru z alternatywnych rozwiązań, dające szanse na samodzielne myślenie i decydowanie. Chciałem mieć pracę stwarzającą nowe, za każdym razem inne wezwania.
Byłem przekonany, że na Kolei na taką pracę możliwości już nie mam, a ponadto w tym czasie dość powszechna była opinia, że na Kolei zostają sami nieudacznicy, bo „kto ma w głowie olej - ten omija Kolej”. Pod tym względem w naszym małżeństwie istniały prawie identyczne poglądy, tak samo jak wcześnie, kiedy postanowiliśmy zrezygnować z Lidzbarka i pozostać w Giżycku. Nie miałem wątpliwości - musiałem sobie znaleźć jakąś inną pracę...

Brak komentarzy: